Strąki, a szczególnie długie grochowe wąsy swędziały, właziły za kołnierz, pod pachy i do nosa. Tundu wiercił się, prychał, sapał. Jonga klęła, ale tylko w myślach.

– I co się teraz stanie?

– Nic.

– Jak to nic?

– No nic, bo jak się będziesz tak wiercił, to nas zabiją i wtedy nic nie będzie.

– To ty nie wierzysz, że człowiek po śmierci musi stanąć przed Ukrytymi?

– A tobie tak śpieszno się o tym przekonać? – Jonga wypluła strąka. – Lepiej się zamknij.

– No dobra, tylko powiedz, co się teraz stanie?

– Nic. Jeśli się zamkniesz, nie stanie się nic. Bo jeśli się nie zamkniesz, to zaraz coś się stanie i to tobie.

– I co teraz? – spytał Tundu Embroja z wnętrza swojego worka.

– Teraz przestań żreć – odpowiedziała Jonga z wnętrza swojego.

– No coś ty, zwariowałaś? Po tylu dniach postu?

– Jak będziesz się tak obżerał, dostaniesz sraczki. A wtedy ktoś się zainteresuje, dlaczego wór świeżo łuskanego zielonego grochu pachnie rzadkim, żółtym gównem.

Tundu uciszył się na chwilę. A potem znowu zaczął chrupać.

– Nie mo… gę – wybełkotał z pełną gębą – Jon… ga, one same do gęby wpadają.

– Nic dziwnego, jak w nich leżysz, na nich i pod nimi. Siedź cicho.

– To ty jednak boisz się śmierci. Chrup chrup.

– Myśl o sobie.

– Jonga, a wiesz, chrup chrup, że jak zabijesz Cesarza, to ciebie też zabiją?

– Myśl o sobie.

– I będą to chyba robić tygodniami, chrup chrup.

– Myśl o sobie. Całe życie tylko to robiłeś, teraz już za późno to zmieniać.

– Chrup chrup. Jonga, przecież ty też się go boisz, jak wszyscy. To dlaczego ty jedna postanowiłaś go zabić?

– Bo ja mogę dać radę – odpowiedziała i nagle pchnęła szydłem w bok. Zgrzytnęło rozdarte płótno i coś jeszcze.

– Jonga! Coś mi tu… przesiąkło… Kurwa, to krew?

– Cicho, kretynie. Czy wiesz, że podczas całej tej rozmowy mieliśmy słuchacza? Musiałam go usunąć.

– Chcesz powiedzieć, że wyszło szydło z worka?

– I co teraz? – spytał Tundu Embroja z wnętrza swojej beczki.

– Teraz módl się o dwie rzeczy, ale po cichu.

– O jakie rzeczy?

– Żeby nikt mnie nie zatrzymał, jak cię toczę.

– A ta druga rzecz?

– Żeby jak już mnie aresztują, nikomu nie zachciało się ciebie napić.

– Ha, ha. Ale to ty sobie wygodnie idziesz, a ja się obijam…

– Cicho! I pamiętaj, masz cały czas pamiętać, gdzie jest ten mały otworek. To znaczy, to jakby zagłębienie. Gdyby coś się działo, gdybyś słyszał jakieś głosy, gdybyśmy się zatrzymali…

– Tak?

– To na moje słowa: „Tutaj, szlachetny panie”, wysuwasz szydło. Pokaż… Dobrze, ale nie tak powoli! Nagłym ruchem.

– Hola, dziewko! Co tam toczysz!

– Do komnat klucznika, panie, kazał beczkę Turri Amara przytoczyć.

– Kazał beczkę przytoczyć, kazał wina utoczyć… Ale dziewko, czy na Cesarskim Dworze tylko klucznicy słodkiego winka godni? A niby żołnierze gorsi?

– A gdzieżby ta, panie… Napijcie się, proszę… Ino kubka nie mam… Ale może, wybaczcie, zechcecie nachylić się, tu jest taki otworek…

– Nachylić się, to zaraz ty mi się nachylisz, i to własnym otworkiem – mruknął żołnierz.

Jonga widziała, że rozejrzał się za jakimś naczyniem, ale jedynym, na jakie mógł się natknąć w śmierdzącym lochu, była czaszka małego dziecka leżąca pod ścianą. Była chyba bardzo niewygodna do wykorzystania, a przede wszystkim za mała, choć w chwiejnym, pełgającym świetle smolnego łuczywa chwilami wydawała się nienaturalnie wielka.

– Wybaczcie, panie… To jedyny sposób. Tu jest otworek… Przystawcie usta… Tutaj, szlachetny panie…

– Chrrrch…Ak!!!

– No.

– Jonga, zabiłem go? – spytał Tundu spod swojego łóżka.

– Tak, zabiłeś.

– Zabiłem, zabiłem!

– Zabiłeś, zabiłeś.

– Zabiłem, zabiłem!

– A ty co się tak cieszysz? Nigdy nikogo nie zabiłeś?

– Nigdy.

– Co?!

– No… Jakoś tak… Tak się złożyło…

– Siwy dziad już jesteś, będzie więcej jak sześćdziesiąt lat katulasz się po tym świecie i przez ten cały czas nikogo nie zabiłeś?

– No… Nigdy.

– To co – zastanowiła się Jonga – to co z ciebie za generał?

– A, to co innego.

– Jak to, co innego?

– Jako generał zabiłem masę ludzi. Ale zawsze przez podwładnych! Nigdy własnoręcznie, rozumiesz!? A teraz sam zabiłem, zabiłem!

– Zamknij się.

– No co ty, zdenerwowałaś się?

– Zamknij się, klucznik idzie.

– O słodka bombo – powiedział jakiś dobroduszny głos. – Co tu robi ta beczka?

– Ja bym nie pytał – zachrapał ktoś drugi o słyszalnie zniszczonym gardle. – Ja bym się napił.

– Zatem pijmy. A naczynia mamy?

– Jakaś czaszka… Zawsze się tu znajdzie.

– Teraz – powiedziała Jonga.

– A dobra ta mlecznica?

– Ach, gospodze! Bych taką co dzień jedał!

– Powiadacie?

– A juści! Srybnego blida godna! Złotej tarełki! Albo i samego naczynia z Cesarskiego Dworu!

– Czyżby?

– Patrzajcie sami, zierna bielusieńkie jako niedźwiedzie jajco!

– Słucham?

– No bieła jako kraśne chłopięce liczko!

– To w końcu bieła czy kraśna?

– Toż gronia, że bieła jako kraśne chłopięce liczko!

– No, widzę, że nie dojdę tu z wami do ładu.

– Panoczku! Nie chcecie-li popróbować chociej?

– Hm?

– Nie chcecie popróbować? Popróbujcie, jaka to dobra – powtarzał kapitan Ritavartin, ocierając pot z czoła rękawem szarej wieśniaczej sukmany.

– Mówicie? No, wreszcie dobrze mówicie. Kupiec nic nie powinien kupować w ciemno… Mmm… Mmm… Dobra! Rzeczywiście dobra, nawet na suro… Panowie! Panowie! Dobrzy ludzie! Dobrzy lu…

– No i co, chłopaki? – powiedział Ritavartin, kiedy tylko upaprani krwią Pawężnicy powrócili do straganu. Zamiast spodziewanych szerokich uśmiechów zobaczył jednak twarze ponure i jakby rozczarowane.

– Co jest? – zapytał raz jeszcze. – Co jest? Za krótko się męczył?

– Nie – odpowiedział najstarszy z Pawężników, jasnowłosy Hanzelm. – Nie, nie, nie, nie, nie, nie. Ty to zrobił bardzo źle. Bo te zierna, ty mu je dał, a tu trzeba, by ty przedał. Jest-li on mlecznicę jadł, słusznie w nasze ręce wpadł. Brzuch rozpruli, złomli kości, wszytko po sprawiedliwości. Lecz zbrodźniarza dudki wszytkie zabrały pachołki brzydkie. Bo zbrodźniarza ruchomości idą do sprawiedliwości. Sąd je kunfiskuje, nawet nie dziękuje. By ty przedał mu mlecznicę, miałbych jego gotowicę! Jego dudki mały nam by sy dostały. Oj, pamiętaj, durna pało, więcej myśleć by sy zdało.

Ritavartin zaczerwienił się i przygryzł wargę. Nie, żeby specjalnie zależało mu na dostarczaniu krwawych rozrywek młodym Pawężnikom, ale jasne już dla niego było, że Hengista trudnej sprawy nie rozwiąże przez zabawy. Bo już nie „sprawa” była, lecz się zagadka zrobiła! Nieważne wszystkie wieści, nawet tak dziwnej treści, jako ta o Klosztyrkach i klęsce ich monastyrka, co tajemniczo zburzony, przygniótł złe dziwożony. Niech giną bandy kobiece, nie trza im zaglądać pod kiecę, lecz trop znaleźć Hengista, sprawa to oczywista! Trza było w bagno skoczyć po szyję – i zastosować infiltracyję. Wyuczonym sposobem odmienić swą osobę. Myśleć jak północnicy, zarówno w sprawie miecznicy, jak i we wszystkich sprawach, niełatwa to była zabawa. Zrozumiał Ritavartin, że trudno tu poznać karty, a co dopiero grać, o kurwa, kurwa mać. Północnik ma insze myśli, insze plany se kryśli w ty swojej durnej makówie, bo mózg ma zlepiony z gówien. Nawet na słowo „mama” – on inszy obraz tam ma, nie widzi jak ty kobiety uśmiechniętej jak kretyn. On widzi okaleczałe, coś nieme lub ociemniałe, a zawsze cicho mamiące, pełza przy ziemi skamlące. Na szczęście Ritavartin wiedział, że gówno warty jest każdy północnik hardy, kapitan nimi gardził! Miał ich w takiej pogardzie, że gardził nimi bardziej niż samym nawet Hengistem, co go miał przecie za glistę. Bardziej niż komediantem, co był mu komendantem, bardziej niż samym Barnaro, który był dupą starą i aktorzyną po prostu, co nosił mundur jak kostium. Lecz właśnie dzięki temu ze wszystkich osób jemu lżej było być północnikiem, bo północnik jest nikim. Jest niżej od kapitana, jest niżej od wszystkich ludzi, dlatego gdy go udaje, kapitan się nie pobrudzi. Byłby Hengista udawał, byłaby brudna zabawa, bo mógłby ktoś pomyśleć: „Dobrze, lecz mówiąc ściśle, udaje tak dobrze czemu? Bo łatwo się wczuwać jemu! Bo on myśli jak Hengist: znawca jam zdrajców tęgi. Aresztować go, on – zdradził się swoją grą!”. Lecz prawdopodobne zbyt mało, by podobieństwo istniało jakiekolwiek mentalne między cnym kapitanem a północną hołotą, co zamiast ziemi ma błoto, a zamiast mózgu gówno. Podobieństwo – to równość, a tu nie było równości, tylko wielkie odległości, tylko przepaść bezdenna, lecz jakże, jakże cenna, bo kapitana oddzieli od bandy podłych meneli. On jest sprawny i czysty, oni to mniej niż glisty. Dlatego mógł się tak wcielać z chłodnym mistrzostwem w menela, w wieśniaka, prostaka i chama, co mózgu nie ma za grama. A jeśli nie wcielać, to bratać. Mieli go oni za kata, co został przysłany z Południa, żeby kraj powyludniać. I chcieli, by wiedział, że oni – też nie boją się broni i sami umieją wyludniać, nie trzeba im znawcy z Południa! Lecz gdy się chciał poznajomić, nie byli wrodzy mu oni. Pewnie myśleli, że warto zachować pewną otwartość, bo z katem układ, gdy bida, nieraz może się przydać. I czasem, by sy pochwalić, do zabaw go dopuszczali. Lecz choć tak bardzo uparty kapitan był Ritavartin, choć starał sy myśleć jak ony, cięgiem chodził wkurwiony, bo chociaż tak bardzo sy zmieniał, nie miał porozumienia z nimi on prawdziwego i wciąż nie wiedział dlaczego.

– Widzisz, Rytar – mówił Hanzelm, który ciągle nie mógł się przemóc, żeby nazywać go „Ritavartin” – ty sy nie jest chłop zły, choć durny, durny ty. Jak każda z Południa przywłoka, ty sy jest kawał ćwoka. Bić ty sy umiesz przecudnie, za dobrze, jak na Południe. Lecz bić sy to jedna sprawa, a druga – radę se dawać. Nie chcesz sy znaleźć w trumnie, to musisz sy życia naumieć. Pewnie, fach masz pierwsza klasa, obrzynać umiesz kutasa. Prawie bez wykrwawienia, coś do pozazdroszczenia. I trzymasz ty chyba z nami, chyba nie z przywłokami. Lecz jedna jest rzecz taka, ważniejsza niż cięcie siusiaka. Ty jej nie masz tu w głowie, to ja ci ją powiem. Uniknąć chcesz człecze pustki, to zbieraj dudki. I gwózdki.