– Ukryci, zmiłujcie się…

– Ot i durny. Nic nie zrozumiałeś? Nic a nic?

– A co miał zrozumieć. Przyjdą i zabiorą. Zabiorą jak nic.

– Durny, to nie na nas ten pobór, na razie. Przyjdą po e… po innych.

Hengist dawno nie czuł się tak dobrze. Myśli, które go otaczały, były ciepłe, puszyste, miło włochate. Postaci, które go otaczały, były takie same.

Były to pełne, pulchne kobiety w średnim wieku, przyodziane w skóry i futra. Naliczył ich chyba z dziesięć. Niektóre spośród kobiet były ślepe i te mówiły. Inne były nieme i te go pilnowały, od czasu do czasu wydając z siebie ni to śmiech, ni to ryk. Tylko jedna z niemych siedziała cały czas za biurkiem, waląc czymś, jakby pieczątką, w szary i stary pergamin.

– Zdyranie paznogcia.

– A hahaha!

– Posypka na rany ze soli, piasku i popiołu.

– A hahaha!

– Polewka na rany z ługu.

– A hahaha!

– Nakłuwka rozgrzanymi nożami.

– A hahaha!

– Wyłamka wszech stawów palicowych, łokciowych i kolanowych.

– A hahaha!

– Tajemne piętno rozgrzanym drutem w żopny otwór.

– A hahaha-hahaha!

– Przypiek żywym płomieniem pod pachami.

– A!

– Obranie stóp ze skóry.

– Aha!

– Dobranie sy do wacka, znaczy fiutka. Wpuszczenie jadowego robaka w moczowa cewka. Robak żry od środka wacka i truje go jadem. Straśnie boli, ale od tego wacek podrażniony na kilka dni twardy się robi. Można na chłopaczku śwarno poskakać, nim mu robak wacka wyje.

– Ahaha-ha!

– Kastracyja stopniowa, młotkiem przeprowadzona.

– A hahaha!

– Zaraz – powiedział w końcu Hengist. – Dlaczego chcecie zrobić mi to wszystko?

– Co?!

– Nie wygłupiajcie się, drogie panie. Przecież wiem, że jesteście dobre i nie zrobicie mi krzywdy.

Ślepa wysunęła się do przodu. Spojrzała Hengistowi w twarz pustymi, martwymi i nieco cuchnącymi oczodołami.

– Patrzaj – powiedziała i wysunęła lewą rękę z futrzanego rękawa. To była ręka, ale bez dłoni. Przedramię kończyło się źle zszytym kikutem, z którego zwisał strzępek zeschłej skóry. – Obciął mi – syknęła. – Obciął mi dłońkę i skarmił nią naszego bumbona, co był kapryśny na jedzenie i świniny nie chciał jeść. A tera pewnie ścina skrawki mięsa z naszej córki, jeszcze żywej.

– Współczuję – rzekł elf, bo naprawdę współczuł.

– O nie, ty jeszcze nie współczujesz. Ty powspółczujesz, jak sam poczujesz. Biercie go, baby!

– A-a! – krzyknęła nagle niema za biurkiem.

– Racyja – potwierdziła bezręka. – Musi wszystko odbyć się po sprawiedliwości. Pokażta mu pergamin!

Stuk. Stuk. Niema za biurkiem jeszcze dwa razy przybiła pieczątkę. Jedna z niemych porwała pergamin i pokazała go Hengistowi. Nic na nim nie było, poza wielokrotnie odbitą pieczęcią o treści: „XIV Poborca Orzechów”.

– Widzisz? – pytała ślepa. – Pewnie, że widzisz, bo ja nie mogę. Widzisz, że jest pergamin, jest pieczęć, więc wszystko będzie po sprawiedliwości. I po prawie. Po prawie i po sprawiedliwości oddamy cię jadowym mrówcom.

– A kto to jest Poborca Orzechów?

– A! A! – krzyknęła boleśnie niema za biurkiem, jakby odkryto jej najgorszy sekret.

– Jaki poborca? Jakich orzechów?

– Na pieczęci napisane jest „Poborca Orzechów”.

– Nie, na pieczęci napisane jest „Kara Bezlitos…”.

– Żadna kara! Widziałaś kiedyś tę pieczęć?

– A! A!

– No widzieć to ja nie mogła… Wierka! Co ty tak krzykasz? Gadaj ty mi zaraz, co stoi na pieczęci?

– A! A!

– No gadać, to ty nie mo… A ty gdzie! Wracaj! Wracaj!

Nad goniącymi go kobietami Hengist miał przewagę. Po pierwsze, elfie mleko dawało mu większą szybkość. Po drugie, ślepe nie za bardzo mogły go gonić, ale próbowały to robić, wpadając na nieme, przewracając je i wywołując eksplozje głuchych, nieludzkich krzyków. Po trzecie, zmysły elfa pozwalały mu lepiej orientować się w podziemiu, nawet jeśli go nie znał.

Teraz już wiedział, że to prawdopodobnie podziemia jakiegoś starego, zrujnowanego klasztoru, wypełnionego zaskakującą ilością biurek. Ścigające co chwila się o nie potykały, a Hengist nad nimi przeskakiwał, podobnie jak nad górami pergaminów. Raz, gdy na jednym z biurek kopulowały dwie tłuste baby, elf przeprosił je w locie.

Wreszcie trafił na schody, a następnie do wielkiej sali o ścianach wytapetowanych osobliwą dekoracją. Wystarczył ułamek sekundy, żeby Hengist zobaczył, że to zeschnięte męskie przyrodzenia. I wystarczył następny ułamek, żeby zobaczył, że są sztuczne.

„Pracowite panie – pomyślał jeszcze. – Ciekawe, że ich myśli zupełnie nie skrzypią”.

„To tylko tobie się tak wydaje” – poczuł nagle.

„Mama?”.

„Tak. Za dużo jest w tobie jeszcze z człowieka. Ty tu się bawisz, a my… a elfy umierają. Wiesz gdzie? W twoim mieście. W Biełej Wodzie”.

„Oj, mamo”.

„Skończ tę zabawę natychmiast. One zaraz wbiegną tu do sali. Widzisz ten filar?”.

„Widzę… Ale jak ty go widzisz?”.

„Twoimi oczyma, synku” – Virma była łagodna, ale ktoś męski, kto był z nią, robił się chyba zły. – „Teraz kiedy one wbiegną, ty wyrwiesz ten filar. Starczy ci siły po moim mleku. Cała sala się zawali i pogrzebie baby, a ty zdążysz uskoczyć na zewnątrz. Starczy ci szybkości po moim mleku”.

„Oj, mamo, ale po co mam je zabijać? One tylko udają, one, one, one są dobre…”.

„One to ludzie”.

„Ludzie? One nigdy nie zaznały nawet ludzkiego losu. Widzisz, jak je okaleczo…”.

„Tym bardziej skróć ich cierpienia”.

– Ono brzydkie! Patrzajcie, panie żołnierzu, tu ma krostę… Nieeee!!!

– Tu! Widzicie! Tu, skazę mam, pod kolanem. To nie siniak, to ska…

– Nie robię żadnej miny. Ja naprawdę tak wyglądam! Naprawdę!

– Nie, to nie żadna świeża blizna. I na pewno nie od gorącego noża, gdzie tam… Takie się urodziło!

Patrol bosych żołnierzy kroczył przez Płaskie Wały, nie zwracając żadnej uwagi na krzyki. Na krzyki, na błagania, na tłumaczenia, na prośby, na próby przekupstwa, na jęki i szepty. Otaczająca ich cisza, chociaż czyniła z nich kaleki, miała jedną wielką zaletę: pozwalała zachować spokój, niezbędny przy tej pracy.

Już wszyscy ewidentnie delikatni i wielkoocy mieszkańcy miasta zostali wyłapani i dostarczeni do Teatrum. Ale kryteria estetyczne są względne. Gdy wyaresztuje się wszystkich pięknych, wtedy nawet ci średnio brzydcy zaczynają się wydawać podejrzanie ładni.

– Żech mówił! Żech mówił, że po tamtych przyjdzie kolej na nas!

– Cichaj, durniu…

– Mówiłem ci babo durna, krowo brzydka! Panie oficyjerze, co wy! Toż moja baba najbrzydsza w całym mieście! Krowa brzydka, panie oficyjerze… Krowa brzydka! Krowa brzydka! Krowa brzy…

– Wszystko powiem, wszystko!

– Godzina tortur za udzielanie odpowiedzi nie na temat.

– Ale panie… O coście pytali?

– Na razie o nic, więc każda odpowiedź byłaby nie na temat. A już najbardziej taką odpowiedzią jest mówienie wszystkiego.

– To co mam robić, panie… pani… panie?

– Dwie godziny tortur, druga za zadawanie pytań. I trzecia, za obłudę. Bo ty jesteś obłudny, prawda, Tundu?

– Panie! Miejcie litość, pani… panie!

– Mam litość. Przecież skazuję cię na Romb. Gdyby nie to, zostałbyś przyszyty do pleców żywego niedźwiedzia za zabójstwo dworzanina. To jest, wbrew pozorom, bardzo powolna śmierć. Niedźwiedź jest stworzeniem niezgrabnym i zatłuczenie lub zmiażdżenie nieproszonego lokatora pleców zajmuje mu kilka dni. Ale ponieważ kara za zdradę Cesarza, kara absolutna, nieodwołalna i bezwzględnie najcięższa znosi pozostałe, to w tym przypadku Romb, który podobało się Majestatowi uznać za najcięższą karę, znosi tamtą… jak by to powiedzieć, niedźwiedzią łagodność, mój drogi Tundu Embroja.

– Panie! Wejrzyj na moją biedę! Na biedę nas wszystkich! Pewnie, że zgrzeszyliśmy, złamaliśmy Jaśniejące Diamentowym Blaskiem Święte Prawa! Ale to z biedy, panie! Są różne biedy, panie, ale wszystkie kąsają. My to robili z głupoty, ze złości, z szaleństwa. Lecz głupotę, złość i szaleństwo rodzi bieda! Bieda pieniężna, bieda jadłowa i pitna, bieda szmatowo-strzępowa, bieda chorobowa… No i zwykła ludzka bieda! Czemu się, panie, krzywicie? O tej jednej biedzie nie chcecie słuchać? A ona najgorsza. W każdym człowieku jest bieda, choćby wszystko miał! Bo w człowieku jest śmierć! I nawet Najmiłościwsze Rozkazy Cesarza tego nie zmienią! Ja wiem, ja wiem, że bluźnię… Bluźnię przeciw Cesarzowi. Podbijając kolejne królestwa, zaprowadzając prawa, chcieliśmy uwolnić człowieka od niedoskonałości, od każdej niedoskonałości, surowo karząc za każde zejście z drogi. Ale przede wszystkim chcieliśmy go uwolnić od najgorszej niedoskonałości, jaką jest śmierć. Ja to rozumiem! Ja to kocham! Ale życie okazało się silniejsze niż my… Ja wiem, to znaczy, że życie jest silniejsze niż… Niż my. Ja wiem, że to bluźnierstwo, zarówno to „niż”, jak i to „my”… Ale nie mogę, muszę krzyczeć: wejrzyjmy na biedę! Bieda jest straszna, straszna, daleko straszniejsza, niż w ogóle można to sobie wyobrazić… Nie wyobrażałem sobie nawet, jaka straszna jest samotna noc włóczęgi na dworze… Nawet tego nie umiałem sobie wyobrazić. A do dzisiaj nie umiem sobie wyobrazić tego, co czuli mieszkańcy Turri Blanga, kiedy zrobiłem im to, co zrobiłem… Ale może gdybym wtedy umiał sobie wyobrazić samotną noc włóczęgi na dworze, wtedy może nie byłoby rzezi Turri Blanga! Dlatego, panie, mówię i błagam, Cesarz musi zaznać biedy! Dopiero wtedy naprawdę będzie mógł być Cesarzem!

– I co teraz? – zapytał Tundu Embroja z wnętrza swojej skrzyni.

– Teraz cicho – odpowiedziała Jonga z wnętrza swojej.

– I co? Długo mam tak leżeć?

– Dopóki nas nie zabiorą.

– Czyli co, dzień? Dwa? W skrzyni? Na wznak? Jak trup?

– Cicho! – teraz Jonga zezłościła się naprawdę.

Niestety, skrzynie naprawdę przypominały trumny. I podobnie jak w trumnach, należało w nich leżeć bez ruchu. Dlatego że pierwotnym ich przeznaczeniem był transport grochu. A gdyby ktoś zainteresował się odgłosami i je otworzył, zobaczyłby coś zupełnie innego. Tundu Embroja, nawet porządnie przysypany strąkami, grochu nie przypominał.