„O Ukryci! Przyjmijcie tu, przed Świętą Mazepą, tę oto ofiarę! Kurwa, jak ją ten dureń trzyma… Powinien odgarnąć jej włosy i rżnąć tak, żeby krew padła na Świętą Mazepę… Tylko tak… Kiedy dostatecznie dużo plam pójdzie na Mazepę, odtworzy się pierwotny kształt obrazu…”. „Bladź, co ja tu dziełam? Trza mi było kajś indziej sy porodzić!”. „Żebych był zawsze z tobą, lubko. Tak tęsknił za tobą na tej tam wyprawie… Oj, kocham ja ten pyszczek… Ten nosek… I te oczodołki puste…”. „A my wykonamy wolę Cesarza, co szczytną misją nas tak obdarza. Schwytamy Hengista, wielka jego zdrada, schwytamy Hengista, bardzo złego gada. Schwytamy Hengista, majora podłości, a w Rombie żywcem wyjmą z niego kości. Schwytamy, schwytamy, umrzeć mu nie damy. Schwytamy, schwytamy…”.

„Schwytamy, schwytamy” robiło się coraz mocniejsze. W pierwszej chwili Hengist myślał, że ten, kto myśli o schwytaniu, coraz bardziej utwierdza się w swoim postanowieniu. Dopiero potem zrozumiał, że myślący jest po prostu coraz bliżej. Elf zszedł więc z drogi i zagrzebał się w krzewach jałowca.

„Kłujesz” – pomyślał.

„A ty gnieciesz” – pomyślał jałowiec.

„To nie moja wina. Muszę się tu na chwilę schować”.

„To nie moja wina. Rosnę tu tak sobie od dziesięciu lat”.

„O! Wysoko wyrosłeś, jak na dziesięć lat”.

„Na tym piaseczku my dobrze rośniemy. To idealne miejsce dla nas”.

„Tu, przy drodze?”.

„My się ludzi nie boimy. To ludzie nas się boją. Dobrze jest być kolczastym. O wiele gorsze od ludzi są kwiczoły”.

„Kwiczoły?”.

„Tak, bestie dziobate. Pożerają nasze dzieci. Ty wiesz, jakie to jest uczucie, kiedy odrywają od ciebie dziecko? Aby je pożreć?”.

„Dzieci?”.

„No, jagody”.

I tak sobie gawędzili, kiedy Ritavartin przejeżdżał ścieżką paręnaście kroków dalej.

Hengist najpierw poszedł w stronę Kivitalo. Szedł, bo konie zaczęły niepokoić się jego misją i poprosiły, aby je zwolnił z obowiązku towarzyszenia mu w całym przedsięwzięciu.

Jesteśmy więksi – wyłowił z ich dość chaotycznych myśli. – Wystrzelą ostre drzewo w twoją stronę, ale prędzej w nas trafi, bo jesteśmy więksi. Większe ciało, większe ryzyko”.

„Będzie mi was brakowało”.

„Żegnaj. Miło było poczuć twoje myśli”.

„Nawzajem”.

Nie mógł już dłużej ukrywać się w domu południowca.

„Czy wiesz, że z każdym dniem, z każdą godziną zwiększasz nasze ryzyko? Wiesz, co nam zrobią, jak cię złapią? Bawi cię to? Czysta elfia złośliwość”.

„Przecież macie rosomaki”.

„Przyjdą z kapłanem i zrobią egzorcyzm na rosomaki. Taki egzorcyzm, że ani rosomaki, ani ja, ani ona, żadne z nas już się nie podniesie!”.

„Tato, nie wyrzucaj go! Ja nie chcę, żeby on szedł!”.

„Oho” – to był akurat rosomak, który chyba dobrze znał dziewczynkę.

„Siedź cicho, mała, ty nic nie rozumiesz”.

„Spokojnie, już wychodzę. Zadowolony? Nie płacz, dziewczynko, nie będę sam. Gdzieś tu w lesie chodzą moje konie, znajdą mnie”.

I Hengist wyszedł z chaty. Zio otworzył mu bramę, a elf zagłębił się w lesie i zniknął. Zwisająca z sosny nietoperzyca, troskliwie trzymająca w pysku coś białego, co mogło być tylko czaszką królika, zadrżała i wydała z siebie cichy kwik.

Kiedy konie się oddaliły, Hengist znalazł się na wydmach, gęsto porośniętych przez sosny. Wydmy osypywały się gdzieniegdzie, tworząc malownicze skarpy. Osobliwe było to, że las stał się tutaj lasem napisów. Na każdym drzewie wisiała drewniana, pomalowana na żywe kolory tabliczka z inskrypcją. „Król Moraj i żony jego” – głosiła jedna z nich. „Czterdziestu żołnierzy męczenników” – krzyczała druga. „Las święty” – informowała trzecia. „Wojsko dobra” – ostrzegała czwarta. „Imperium religijne” – podsumowywała piąta.

Za wydmami zaczynało się bagno. Wielka tafla krystalicznie czystej wody, przez którą przeświecało intensywnie zielone, muliste dno. Woda usiana była maleńkimi wysepkami, na których rosły karłowate, pokraczne sosny, nisko roztaczające gałęzie nad powierzchnią bagna. Ale od wysepki do wysepki było za daleko, żeby przeskoczyć. Chyba że się jest elfem.

– Nie ma przejścia, panie – coś powiedziało.

W pierwszej chwili Hengist pomyślał, że jakaś sosna albo wiewiórka do niego myśli, ale zaraz potem zdał sobie sprawę z tego, że to było powiedziane na głos. Odwrócił się.

Stał przed nim stary dziadek w płóciennej sukmanie sięgającej łydek, z długą siwą brodą do piersi. Poza sukmaną i brodą nie miał chyba żadnego innego okrycia.

– Nie ma przejścia, panie – powiedział. – Tu nikt nie przeskoczy. To bagno syren.

– Syreny nie żyją na bagnach – uśmiechnął się Hengist.

– Żyją, żyją, tylko że błotne. Takie mniejsze, jak karpie, i bardziej brudne. I wredny niezwykle jest ten baboryb. Nic tylko patrzą, jak człeka przewrócić i podtopić, bo nie ma dla nich większej rozkoszy, jak na topielcu sobie pływać, kiedy ciało wreszcie wypływa. One to nazywają aromatycznym stateczkiem. Lubią zapach takiego ciała, dla nich to, panie, jak perfuma. Dobrze, że nie jedzą trupa, bo tak to my możem jeść je bez grzechu. My je łapiem, babską część odcinamy, a ogon marynujemy w occie albo w galarecie podajemy.

– A babską część wyrzucacie?

– Gdzie tam! Gulasz robimy. Dlatego mówi się „syrena: mięsko i ryba w jednym”.

– Łżecie! Przecież syren w ogóle nie ma.

– Pewnie. Tak jak elfów.

– Kpicie, dziadku?

– A pewnie. Przecież widać na milę, ktoście.

– A wy, dziadku, ktoście? Ktoście, że tacyście pewni siebie?

– Ktośmy? Myśmy król Moraj II.

Teraz to Hengist parsknął. Dziadek się stropił.

– No, po prawdzie królem się było tylko dwa lata. Po urodzeniu. Potem rada regencyjna ugodziła się z Konfederacją Wolnej Północy i jako pięciolatek ostałem się już tylko książęciem Wielokłosu. Potem Konfederacja dogadała się z Vituperaną, gwoli wspólnej obrony przed góralami i ogłoszono mię, siedmiolatka, hrabią Mustakaupunki. Potem było trza dogadać się z góralami gwoli obrony przed Murriną i ostałem się jako dziesięcioletni baron Kamjenz. Potem trza było dogadać się z Murriną, gwoli obrony przed Przeklętnikiem, i ostałem się jako dwunastoletni pan na wiosce Wulkie Żdżary. Potem zaś już dogadywać się nie było komu i ostałem się jako dziad. Czternastoletni.

– Oj, dziadku, dziadku… Uciesznie gadacie, może nawet na groszaka zarobicie. Ale żebym wam uwierzył, mowy nie ma. Tu na Północy, jak widzę, co rusz szlachcice bez butów, wypędzeni książęta i bezzębni królowie chadzają.

– A bo też i było tego tałatajstwa… – Dziadek splunął. – Ino się dogadać nie umieli.

– A wyście, dziadku, nie protestowali, kiedy was tak degradowali?

– Ano widzicie… Nie protestowałem, bom przecie za każdą degradacją robił się dojrzalszy.

– Ha! – zaśmiał się Hengist. – Marnujecie się tutaj z waszym dowcipem.

– Ha! – przedrzeźnił go dziad. – A ty byś, elfie, tylko kpinkował z człeka! Dla pospólnego dobra wszystko się dziełało! Dla ludzi!

„Dla ludzi. Czy było warto?”.

„Rozejrzyj się, synku. I nie zadawaj więcej takich pytań”.

– No dobra, Watanabe. Przyznacie sami, że sporo w was zostało z Nihonga. Z głupiego bezmyślnego Nihonga. No więc polerowaliście sobie tę duszę, torturując ciało… To znaczy skazańca.

– Tak jest!

– I co wam dało? Pytam: co to dało wam prywatnie, bo jako Skrzętnemu i Pokornemu Katu Cesarskiemu to raczej zaszkodziło.

– Osiągnąłem spokój niezbędny do perfekcyjnego wykonywania wszystkich Wspaniałych Tortur Cesarskich!

– Spokój? A kto powiedział, że Skrzętny i Pokorny Kat Cesarski winien mieć spokój?

– Spokój pomaga perfekcyjnie pracować!

– A twórczy niepokój pomaga pracować jeszcze lepiej! Wierny poddany Cesarza nie powinien zadowalać się jedynie zwykłą perfekcyjnością! Winien przekraczać samego siebie, nie za pomocą jakiejś przestarzałej nihońskiej mistyki z czasów Ohydnego Przed-Cesarskiego Chaosu, ale w pracy! W pracy przekraczać siebie! Torturując, cały czas pytać: „Czy on się przypadkiem nie przyzwyczaił? Jaki nowy ból zadać, by dotrzeć do samego centrum ciała, do najbardziej ukrytej tkanki nerwów? Jak sprawić, by piekło zapłonęło nowym, świeżym blaskiem?”.

– Tak jest!

– No i co, Watanabe? Wychodzi z tego, że wy zwykły sobek jesteście, egoista. Myśleliście o swojej duszy… O sobie myśleliście, zamiast o skazańcu!

– Tak jest!

– Więcej pokory w tym „tak jest!”. Mniej entuzjazmu.

– Poddany Cesarza winien oskarżać się z entuzjamem!

– Tak, ale w tym samooskarżaniu winien wkładać entuzjazm w rolę oskarżonego, nie oskarżyciela.

Dziadek wyjaśnił Hengistowi, że musi skręcić jeszcze bardziej na północ, żeby wyminąć wielką wodę. I Hengist bardzo sobie tę radę chwalił.

Im dalej szedł na północ, tym bardziej myśli wokół niego stawały się spokojne. A nawet pogodne i różowe. Od strony Mustakaupunki i Kivitalo docierało do niego to samo obrzydlistwo, co przedtem, tylko jakby słabsze. Ale na północ od tych miast najwyraźniej mieszkali zupełnie inni ludzie.

– Panie, tam nikt nie mieszka – mówił spotkany po drodze wędrowny kupiec. – Tam samo jądro Zmornego Bagni… Tfu, Wielokłosu. Nic tam nie ma, tylko błoto, badyle i dzikie kaczki. I mur.

– Jaki mur?

– Biegnie przez bagna.

– Zagradza drogę na Północ?

– Przeciwnie. Na Północ prowadzi. To jedyna droga na drugą stronę Bagniska… tfu, Wielokłosu. Bo zalane jest wszystko, można przejść tylko grzbietem muru.

Teoretycznie, Hengist powinien pójść w stronę Kivitalo, aby odszukać obraz. Nie mógł jednak nie pójść w stronę tego, co, jak czuł, było tak różowe, miękkie i puchate.

Mur odszukał szybko, w czym pomogły mu zresztą dzikie kaczki. Grzbiet był wąski, ale to nie był problem dla elfa. Biegł szybko, bez wahania i bez zmęczenia. W wodzie, po obu stronach muru, towarzyszyły mu dwa błotne rekiny, które z niewiadomych przyczyn płynęły w tym samym kierunku. Ich płetwy wystawały nad powierzchnią wody, a od czasu do czasu wynurzał się także czubek głowy. Być może, rekiny liczyły na to, że Hengist w końcu spadnie.