Żołnierze stali na baczność z zamkniętymi oczami, starając się nie czuć zapachu krwawych wymiocin. Starając się nie słuchać wycia, charczenia, gulgotania i skrzeku. Starając się nie słyszeć kroków, które dobiegały z nicości. Nie widzieć twardych rąk, które nagle łapały za ramiona i wyrywały z szeregu. Noża, który nagle wbijał się między zęby. Liny, której koniec nagle wbijał się w gardło.

Bądź co bądź, nawet taki sposób na rozpłynięcie się w nicości był lepszy niż Romb. Tam nicość zbyt długo dawała na siebie czekać.

Kapitan Ritavartin myślał, że jest przygotowany na wszelkie niespodzianki, którymi Północ zechce go przywitać. Bardzo się mylił.

Północ przywitała go widokiem czterech wieśniaków, idących gęsiego poboczem drogi. Po obu jej stronach rosła kapusta, ale jakaś spotworniała. Niektóre główki były wielkie jak spore krzaki, inne małe jak u niemowlęcia. Co więcej, kapusta była fantazyjnie strzępiasta, jedne okazy wyglądały jak smoki czy ośmiornice, inne otwierały się jak kwiaty. Ale we wszystkich główkach widać było wygryzione dziury i gniazda sinych, mięsistych robali, które pełzały po sobie nawzajem.

Wieśniacy również byli sini i mięsiści. Ich sukmany, mocno dziurawe i krótkie, sięgały zaledwie połowy nagich, grubych ud. Na nogach mieli sandały o osobliwym, żółtaworóżowym kolorze. Znaczyło, to że zostały wykonane z ludzkiej skóry, bo miejscowe świnie były czarne. A to z kolei znaczyło, że mimo swojego postrzępionego przyodziewku wieśniacy są szlachetnie urodzeni. Tylko szlachta używała przedmiotów zrobionych z ciał pobitych wrogów.

Każdy wieśniak niósł na plecach spory pakunek owinięty w szare płótno. Dwa z nich, rytmicznie kołysząc się na grzbietach, parowały, a dwa głośno dyszały.

– Oj, przyńdzie srom na nasz święty dom – mówił jeden z wieśniaków. – Oj, mędrsze od kury jaje, psowa to obyczaje.

– Czemuż to? Dlaczego? Rzeknijcie, kumie, co macie w rozumie.

– Dlaczego? A tego dla, że lat bydzie sto dwa, jak na wezwanie panów był wielki zjazd klanów. I wtedy wódz Pawężników przybył w sto wojowników. A każdy wojownik zły wiódł niewiasty trzy. Dwie sy kładły na ziemię, brały woja za brzemię. I na ziemi tak tkwiły, bo za łoże służyły. Na nich wojownik leżał, gdy zasnąć sobie zamierzał. Na miękkim i ciepłym ciele, lepszym niż wszystkie pościele. A trzecia niewiasta gładka była tam celem zadka. Smukła jak leśna łania, była tam do ryćkania.

– Hyhyhyhy!!! – zaśmieli się wieśniacy, pakunki zatrzęsły się, para uniosła się nad skołtunionymi łbami. Zapachniało drożdżami i czymś jeszcze. Jeden z wieśniaków pogrzebał lewą ręką w niesionym na plecach pakunku, wyciągnął długą rurkę i wsadził sobie w usta, żeby wziąć długi łyk.

– Nanku, a co to ryćkanie? – zapytał jeden z tych pakunków, które nie parowały, tylko dyszały.

– Cichaj, synaczku, serce moje, cichaj, tego, co mówimy, nawet ty nie słychaj – nie odwracając głowy do tyłu, odpowiedział wieśniak niosący pakunek. – Twoja dusza dobra, twoja dusza czysta, a złe słowo brudne jak baba czy glista.

– Nanku, jaka glista? Gdzie glista? Jest tu gdzie glista? – nie ustępował pakunek, z którego zaczęła się wynurzać złotowłosa główka. Z drugiego dyszącego pakunku, na plecach drugiego wieśniaka, też wynurzyła się główka, ale nieludzka. Miała nawet twarz, ale to nie była ludzka twarz. Stworzenie miało pysk jak buldog, tyle że porośnięty długim białym włosiem. Otworzyło gębę i zaczęło zawodzić z niezwykłym smutkiem:

– Urmultuhungu hurumuru turpu, humulu kungu turumurtu bubu! U kumu bubu, suruwurkupuntu, murpuluwutu hurukurku bubu! U bubu bubu, bubu bubu bubu! U bubu bubu sukku pulu pumpu!

– Kumie Jura, uciszcie bumbona, bestyja głupia, szalona.

– Cichaj no, smyku, bo skończysz w kurniku – zrymował wesoło Jura, a potem zwrócił się znowu do kompanów. – Okrutnie kur nie lubi i to go kiedyś zgubi. Gdy go przy drobiu trzymać, cięgiem kichać zaczyna. I jak na jego krzyki sy zezłości wioska, zostawię go na noc całą bumbona przy nioskach. I z rana nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

Łzy wielkie jak groch pociekły po włochatej twarzyczce. Po chwili główka schowała się i już więcej nie wyjrzała z pakunku.

– Gdzie teraz taka niewiasta? We wsi jej szukać czy w miastach? Która dla swego pana służyłaby za tapczana? Gdy bijesz, to ona szlocha, zamiast dziękować i kochać. Nadeszła taka pora, że znika w dziewkach pokora. Mówię, by temu sprostać, codziennie trzeba chłostać.

– Mówią o królu Moraju, że żył z dziewkami jak w raju. Bo gdy głodny był on, piec kazał którą z żon. A potem obgryzał do kości i mówił: „To wszystko z miłości”. Więc bały się wszystkie żony i bardzo był przez nie czczony. Bo każda się bała niewiasta, by nie pójść do pieca miast ciasta. Więc każda, póki żyła, do króla się wdzięczyła. Słuchajcie tej dobrej rady: żyjmy jak nasze dziady! Do starych praw powróćmy i więcej się nie kłóćmy.

Ciekawe, pomyślał kapitan Ritavartin, który przez cały czas przysłuchiwał się tej dziwnie szczerej i beztroskiej paplaninie, jakby nieobawiającej się cudzych uszu. Czekał na jakiś sprzeciw czy oburzenie chłopów, bo z różnych opowieści wiedział, z jaką skrupulatnością przestrzega się zakazu ludożerstwa na Północy. Czekał, ale się nie doczekał.

– Nie ma jak gadka z drużkiem. Obgryzłby człek tłustą nóżkę.

– Hyj, gdzie te czasy, hyj.

– A wiecie, przeklęty Chochołacz mlecznicę zebrać podołał.

– Lecz jego mlecznica przeklęta. Na trupach rośnie, pamiętaj.

– Wydzielił spłachetek pola, tam insza jest całkiem rola. Tam też wyrosło mu bujnie, lecz nie na człeku. Na wujnie. Na stryjnie, ciotce i siostrze, co przebił je miecza ostrzem. Wydzielił spłachetek, aby…

– Zagrzebać tam swoje baby – przejął wątek chłop z synkiem na plecach. – To rośnie na babskich też ścierwach…

– Lecz nie strach wtedy jest zerwać – dokończył Jura. – Bo nie ma w nim soku człowieka i krew z kłosa nie ścieka. I ja sy zielska nie bojam, gdy babska tylko w nim chwoja.

– Trzebaby, bracia, trzebaby… Starego Włócznika zabić.

– Ściąć mu dobrą mlecznicę i zawieźć na targowicę.

– Jak wzrosło na babskiej dupie, to każdy bydzie chciał kupić!

– A Chochołacza zabijem, za długo stary żyje.

– Wpuścim mu szczura, w jelita, niech se przed śmiercią pozgrzyta.

– Albo cepem skatujem, niech się gorzej poczuje.

– Tak.

Stary Chochołacz nie czuł się gorzej. Wręcz przeciwnie, czuł się całkiem dobrze, jak na kogoś, kto przeżył prawie osiemdziesiąt lat. Na południe od gór, na bardziej ucywilizowanych terenach, nieczęsto spotykało się ludzi w tym wieku. Kapitan Ritavartin dziwił się, że w ogóle można być tak pomarszczonym.

Chochołacz był pomarszczony na twarzy, a właściwie pofałdowany jak jądro orzecha. Na czubku tego jądra orzecha sterczała kępa białych, ale lśniących i gęstych włosów. Wódz klanu Włóczników nie zdradzał żadnych tendencji do łysienia. Ani też do garbienia się czy pokasływania. Niestety, nie zdradzał też tendencji do mówienia.

Miejscowym dialektem posługiwał się niechętnie. Od czasu do czasu nawet udawał, że go nie rozumie.

– Anteeksi, en ymarra – powtarzał co chwilę w starym języku ludów Północy. A Ritavartin się zżymał.

Przecież ten język wykorzeniono, powtarzał sobie. Pozostały tylko nieliczne nazwy miejscowe i nazwiska, które Cesarz łaskawie zmieni, gdy Północ na to zasłuży. Tak oznajmił Biuletyn Łaski i Kary już ile… dziewiętnaście lat temu. Za posługiwanie się tym językiem podobno wiązano człowieka i wieszano za nogi nad bagnem, a następnie obcinano język, żeby zwabić krwią rekiny błotne.

– Anteeksi, en ymarra. Proszę wybaczenie, nie mówić dobrze wasza mowa – powtarzał Chochołacz i jakoś nikt go nie wieszał za nogi nad bagnem.

Jakoś nikt go nie wiesza za nogi nad bagnem, powtarzał w myśli Ritavartin. Jakoś ja go nie wieszam za nogi nad bagnem. Mimo że to mój obowiązek. Jakoś nie wstaję i nie zabijam tego starego dzikusa. Jakoś po prostu nie można, jakoś się nie chce. Nad tą krainą wisi jakiś czar, zły czar. I kapitan uśmiechnął się do siebie.

– Ja co źle powiedział? – od razu zainteresował się Chochołacz.

– Nie, nie.

– Ja wiem, po co on tu przyjechał – ożywił się stary, dźgając brudnym paluchem Ritavartina w pierś. – On głodny. On przyjechał po mlecznicę. On kupi, mlecznica dobra. Może sobie chodzić po piękne miasto Mustakaupunki i jeść mlecznica na ulica.

– Akurat. Przecież nie dasz mi tej wyhodowanej na babach, tylko tę wyhodowaną na ludziach.

Chochołacz nie odpowiedział. Siedział bez ruchu na kupie siana, najwyraźniej służącej mu za łoże, fotel i pewnie jeszcze parę innych mebli zarazem. Po chwili z siana wynurzyła się głowa dorodnego bumbona, który melancholijnie zaśpiewał:

– U bubu bubu, bumbu bubu bumbu!

Staruch nie dał się zaszantażować. Nie dał się nawet przestraszyć. Na wszystkie aluzje do popełnionych przez siebie morderstw odpowiadał stłumionym śmieszkiem i tylko dwoma słowami: „Chochołacz dobry”.

Po trzech godzinach kapitan Ritavartin opuścił stanicę klanu Włóczników, nie uzyskawszy żadnych informacji o majorze Hengiście ani zgody na przekopanie pola. A o zgodę prosić musiał, ze względu na obecność czterech siostrzeńców Chochołacza, którzy przez cały czas rozmowy podrzucali w górę noże i łapali je zręcznie zębami, nie czyniąc sobie żadnej krzywdy. Ritavartin nie był pewien, czy dałby sobie z nimi radę.

Nawet jeśli Chochołacz użyźnił majorem swoje uprawy, nie było szans, żeby odnaleźć trupa. Chyba że w postaci smakowitych ziaren o mlecznym smaku.

Jeszcze gorzej poszło Ritavartinowi u Pawężników. Ci wprawdzie nie ośmielili się mówić do niego starym językiem, ale zamiast tego uderzyli w dialekt, w jego najbardziej specyficznej i niezrozumiałej postaci.

– Hyj, knieże, hyj – mówił chłopak z wieżyczki nad bramą stanicy. – Czego dla przydyrdali?

– Przyjechałem, aby spotkać się z waszym przywódcą. Jestem w służbie Cesarza.

– Hyj, knieże, hyj – mówił chłopak, a brama wciąż pozostawała zamknięta. – Ja niejsym pomniał, chto wy, skuda wy i czego dla przydyrdali.

– Powtarzam, jestem w służbie Cesarza! Otwieraj bramę!