– Hyj, knieże – ciągnął powoli chłopak. – Kak wy poczniecie hyrkać a pokrzykawać, nie dumajcie, że mnie tak bydzie łatwiej was ponimać. Ja wam gronia, że mnie żadna wulka lubość, tak to tu słuchać na wasze nieponime powiedanczko. Wolejby fajfu pokojno kurzył i w niebio glidał.

– A z kim to ty gronisz, golcze! – zawołał jakiś głos zza palisady. Ritavartin nie mógł widzieć wołającego, ale gotów był założyć się, że ma wąsy.

– A z przywłoką jaką-to, nanku, co nama sy opowieda taką-to durną mowicą, aże ja nie znam, co zdziełać.

– A nie gron ty z nim! A znasz ty, chto to? A znasz ty, co to? Może to Bajstrukowa Zjawa abo zmorny rysar? Rysar, co na koniu sejdzi i sy jego hoko sweci, ludek jedzie wyratować, a po prawdzie potratować?

Ritavartin nie znał Północy. Ale powoli zaczynał się jej uczyć. Gdy usłyszał rym, wiedział już, że sytuacja jest beznadziejna.

Sytuacja rzeczywiście była beznadziejna i kapitan przestał się w ogóle dopytywać.

Po pierwsze, nic to nie dawało: miejscowi, jak na takich prostaków, znali wiele wyrafinowanych sposobów ignorowania Ritavartina. Można nawet powiedzieć, że każdy z nich robił to po swojemu. Każdy z nich swojemu olewaniu kapitana nadawał własne, indywidualne piętno.

– Gdzie jest droga na Mustakaupunki?

– Ty moja lubość, ty moja duszka umilona – odpowiedział siedzący na przyzbie chłop, ale nie Ritavartinowi, tylko trzymanemu na kolanach włochatemu bumbonowi. Z wnętrza chaty dobiegały wrzaski torturowanej kobiety i to jakoś sprawiło, że kapitan stał się dziwnie nieśmiały.

– Był-li tu wijun? – pytał kilka dni później grupy chłopców na rynku w Mustakaupunki.

Przez te kilka dni zdążył się czegoś nauczyć. Ale nie nauczył się ukrywać akcentu, który nadal zdradzał przybysza zza gór.

– Witaj pan, witaj k’nam – odpowiedział najstarszy z chłopaków. – A co to, wijun?

– Oj, nie wygłupiajcie sy, golcy. Widzieli wy go, zali nie?

– Oj, pan. Pan kupi mlecznicę. Dobra, smaczna, można sy pochodzić po ulicach, pogryzając.

– Widział ty wijuna? – pytał następnego dnia w lesie, gdzie spotkał smolarza w baranim kożuchu, o wielkich przerażonych oczach.

– Panie! Biegajmy stąd, biegajmy!

– Widział ty wijuna? Widział… Ty, co ty takiego widział?

– Widział w lesie opice!

– Co?

– Opice, panie! Biegajmy!

– Opice?

– No, panie. Opice. Po waszemu małpoldy.

– Małpoludy?

– Nie, panie. Małpoldy! Biegajmy, a w dyrdy!

– Jakie znowu małpoldy?

– No małpoldy, panie, małpy błotne! Wulkie jako ludy, z błoną jako żaby między palicami, pławią się w hnilczyku!

– W czym?

– Po waszemu, w gnilczyku. Znaczy, w jeziorze.

– Małpy w jeziorze?

– Tak, panie. Gniazda plotą z wikliny, w nich młode chowają i po jeziorze pływają. A jak z jeziora wyjdą, to w błoto. Gdzie stąpną, błoto sy robi, choćby wcześniej skała była. Tak one swoje bagienne władztwo poszerzają.

– Bajki mi prawicie.

– Hę?

– Durne wasze powiedaneczko.

– Durne? A to biegajcie, panie, bo jeszcze uwidzicie, że niedurne ono, jak was opice chwycą! Jak ich przodownik wasze jajca odgryzie i zeżre, a drugie was trzymać bydą, bo żywcem wam to zrobią! U nich wielki smak na ludzkie jaja. To ich przysmak jest, taki nieprzymierzając kawior. Dopiero jak jaja obgryzą i sutki na piersi, to żywcem puszczają. Tyle że już nie ma po co.

Następnego dnia Ritavartin dowiedział się, że nie ma czegoś takiego jak opice. Zastanawiał się tylko, czy smolarz wymyślił całą historię na poczekaniu, aby zmylić obcego, czy też tego rodzaju wizje dojrzewały powoli, podczas długich, bezsennych i samotnych smolarskich nocy, w środku wielkiej, mrocznej puszczy.

Dwa razy próbował uzyskać odpowiedź normalnym sposobem, czyli przemocą. I już za drugim razem zrozumiał, że w ten sposób nic nie uzyska. Nic poza rzeczami, których naprawdę nie chciał uzyskać. Za pierwszym razem uderzył chłopa w pysk. Chłop się przewrócił, a kiedy Ritavartin chciał go ocucić, okazało się to niemożliwe. Z tej prostej przyczyny, że wieśniak już nie żył.

– Zaraz – mruknął do siebie kapitan – przecież ja go nie uderzyłem aż tak, żeby umarł. Udaje, i to bardzo dobrze udaje. Pięty mu nakłuję, to zaraz zawyje.

Bosa pięta wieśniaka okazała bardzo brudna i bardzo twarda. Niemniej jednak Ritavartinowi udało się ją jakoś przebić twardym kozikiem. Krew pociekła, ale leżący na ziemi zewłok przyjął to obojętnie. Ani drgnął.

– Ano, panie – powiedział stojący obok wójt. – My nie chamy, jeno szlachta z dziada pradziada. Zbiedniała, ale zawsze. Toż przecie takiego wstrząsu człekowi nie przeżyć, że go po pysku walą jak otroka jakiego.

– Zaraz. O jakim wy mi wstrząsie mówicie? Chcecie mi powiedzieć, że umarł, bo tak się przejął?

– A pewnie. On wrażliwy był.

– Nie żartujcie sobie ze mnie, wójcie. Bo jak nie on, to wy mi powiecie. Uważajcie, bo jak też jesteście tacy wrażliwi, to też możecie umrzeć od uderzenia. – Ritavartin wzniósł do góry dłoń. I to był ten drugi raz. Ten drugi raz, gdy spróbował przemocy z tubylcem. Drugi i ostatni.

– Nie radzę, panie – odpowiedział spokojnie wójt, podczas gdy z chlewika powoli wysunął się wielki czarny ryj. W drzwiach stała ogromna jak niedźwiedź czarna świnia z kłami na wierzchu.

– Patrzycie w chlew, panie? – kontynuował wieśniak. – Dobrze, że patrzycie. A to, co widzicie, to jest właśnie moje sisu. Jeśli wy mnie ukrzywdzicie, nie zdołacie ukrzywdzić mojego sisu. A wtedy moje sisu przyńdzie do was i zrobi wam, tak jak wy mnie. Albo i gorzej, bo sisu nie zawsze dokładnie wyliczy, co sy należy. Sisu nie rachmistrz.

„Sisu – pojęcie abstrakcyjne, rozpowszechnione wśród ludów Północy i jak większość pojęć wytworzonych przez rozwodnione mózgi, jest niezrozumiałe dla normalnego człowieka. Indagowani wieśniacy z Północy twierdzili, że sisu to pewnego rodzaju atrybut, dany człowiekowi raz na zawsze i wiążący się z jego powodzeniem oraz charakterem. Mówili także, że mieszkańcy innych regionów nie mają sisu, bo mają Cesarza. Pouczono ich o niestosowności takich porównań, a następnie ukazano im, że nie ma w nich żadnego sisu, przeprowadzając na nich publiczną wiwisekcję”. Tak stało w Almanachu Wywiadu, skąd Ritavartin brał większość swoich informacji na temat Północy.

Teraz jednak pojęcie abstrakcyjne stało przed Ritavartinem, groźnie sapiąc swym czarnym, szablastym ryjem.

– Widzę, że to nie rachmistrz – odparł Ritavartin. – Widzę, że to wielka porcja wieprzowiny. Może mi powiesz, dlaczego miałbym się bać wieprzowiny? Bardzo lubię świńskie żeberka.

Wójt nic nie odpowiedział. Świnia natomiast chrumknęła, charknęła, zakrztusiła się i zwymiotowała. W pierwszej chwili Ritavartin zobaczył tylko czerwonoróżową miazgę w kałuży żółtozielonych soków żołądkowych. W drugiej chwili zdał sobie sprawę z tego, że to, co w tej kałuży leży, to niedokładnie przetrawione dziecko.

– Widzicie, panie, u nas prawie każdy ma sisu. Jeden ma świnię, inszy ma niedźwiedzia, a żyje tu nawet taki przeklętnik, przywłoka z Połu… wybaczcie, panie, przybysz z waszych stron, co za sisu ma dwa rosomaki. Nawet nie jednego, tylko dwa… Panie, co wam? Nie turbujcie się, to dziewczynka była. Nie poznać, bo niemowlę, ale dziurawe, baba mała.

To był pierwszy powód, dla których Ritavartin zaprzestał indagacji. Drugim powodem było to, że jakoś przestał czuć potrzebę wypytywania. Tu, na Północy, wszyscy mówili. Wszyscy mówili niemal bez przerwy. Na uliczkach Mustakaupunki czy Kivitalo nie było głuchej ciszy, jaką Ritavartin znał z Biełej Wody. Tu ludzie, a właściwie mężczyźni – chociaż tutaj to na jedno wychodziło – mówili bez przerwy, bez przerwy dzielili się ze sobą swoimi odczuciami. A co drugie ich odczucie było zbrodnią. I chociaż północnicy programowo nie odpowiadali Ritavartinowi na pytania, to wcale się go nie krępowali.

W tym, co mówili, był całkowity, absolutny bezwstyd. Ritavartin czuł się tak, jakby nagle posiadł sztukę telepatii i stały się dla niego słyszalne myśli wszystkich ludzi. Bo oni mówili wszystko, co myśleli.

Było w tym coś odrażającego. Coś tak odrażającego jak wtedy, kiedy widzi się to, co zwykle jest ukryte. Biały brzuch robaka, nagle przewróconego na plecy. Bezradne ciało żółwia, wydarte ze skorupy. Różne tajemnicze rury, wyrwane z ludzkiego brzucha ostrzem miecza lub narzędziami kata. Było w tym coś takiego, jak gdyby wszyscy mieszkańcy Północy nagle postanowili chodzić nago. Albo z jelitami na wierzchu.

Kiedy Ritavartin był jeszcze młodym oficerem wywiadu, marzył o tym, żeby poznać myśli innych ludzi i stać się najdoskonalszym Uchem Cesarza. Potem takie marzenia zaczęły mu powoli przechodzić. A teraz całkowicie przeszły.

Co gorsza, całe to północne myślenie na głos zaczęło mu się udzielać. Oczywiście, nie wywnętrzał się przed miejscowymi. Ale gdy nikt nie słyszał, zaczynał mówić sam do siebie.

– Cesarz ma rację – pomrukiwał w sosnowym, piaszczystym młodniaku, rosnącym pod Kivitalo. – Cesarz ma rację… Wszyscy są zbrodniarze, słusznie on ich karze… W każdej głowie bunt, ścinać je to grunt. Cesarz to wie, jak to wiem ja, albowiem wszystkie myśli on zna. On każdą myśl w swej głowie słyszy, zna myśli ludzi, psów, kotów, myszy… I wszystkie myśli tworzą harmonię, wielką, cudowną, pełną symfonię.

„Oż ty kurwo zatracona, niechaj dziś twe ciało skona. Oż ty kurwo mała mała, zjem dziś strzęp twojego ciała”. „Idzie, chować się!”. „Na litość Ukrytego, czemu te dzikusy tak na mnie patrzą? Czyżby miecznicy nie widzieli? A może nigdy nie widzieli, żeby człowiek jadł? Taka tu bieda? Taka tu bie…”. „Pełzające ścierwa i malutki kotek oszczały sąsiadom ogródek i płotek”. „Co to mogło być takie małe, pierzaste, trochę jak kogut, trochę jak krogulec? Krogut pewnikiem”. „I on mówi, że ja za tanio sprzedaję. A kto gwoździe do domu znosi?”. „Na kolana. Nago”. „O, idzie ta menda ze swoim worem, znowu będzie chciała wytargować jakie szmaty”. „Nie, nie, nie wytrzymam tego jeszcze jeden raz”. „Bydzie teraz błagała, a i tak bydzie musiała zjeść ta butla, co ją stłukła. I może w oczy trochę jej wetrę”.

Major Hengist słyszał wszystkie myśli pomiędzy Kivitalo a Mustakaupunki. Kiedyś wyobrażał sobie, że ktoś, kto słyszy wszystkie myśli świata, musi odbierać coś w rodzaju symfonii, a w każdym razie harmonii. No cóż, być może myśli całego świata dawały w ostatecznym rezultacie symfonię i harmonię. Ale myśli rejonu pomiędzy Kivitalo a Mustakaupunki były od symfonii i harmonii bardzo daleko. Nawet kakofonia byłaby tu bardzo delikatnym określeniem.