– Gwózdki! – ucieszył się mały Motsek, grzebiący czyimś palcem w ciepłym jeszcze popiele.

– Ty dumasz: „O czym on groni? O, jacy durni oni! Jaka tu znowu pustka! On chciał powiedzieć kapustka!”.

– Kapustka! – ucieszył się mały Motsek i się oblizał.

– A ja ci powiem, posłuchaj: tutaj kraina głucha. To wasze całe Południe, tam suszej jest i ludniej, żyjecie w tych swoich miastach, jak masa gęstego ciasta. A tutaj ludzi jest mało… Oj, więcej by się zdało. Przywłoki wasze ino mrą tu albo i giną. I niewiele tu trzeba by znaleźć się w pustkach bez chleba. By znaleźć się wywołańcem, co w puszczy z niedźwiedziem w tańce lub z lisem w handel iść musi, gdy go bieda przydusi, bo żaden człek już go nie chce, chyba że w jakiej polewce albo w postaci pieczeni, bo twój stan już sy zmienił, nie jest-ty szlachcicem, żołnierzem, lecz jako baba lub zwierzę i teraz już jeść cię można, nie jest to sprawa zdrożna, bo z miasta cię wywołali, wygnańcem już mianowali.

– Wygnańcem! – ucieszył się mały Motsek i oblizał się ponownie.

– U was największa bieda to ciągle mieć sąsieda. A tu się puszcza rozściela, że bodaj donosiciela byś chciał mieć tu za sąsieda. Zresztą, donos nie bieda. Żołdnierzy widać z daleka i trudno jest złapać człeka. Idziesz między niedźwiedzie, a gdy wojsko odjedzie, ty zemścisz sy na sąsiedzie.

– Hyhyhyhy! – ucieszyli się Pawężnicy. Czym? No tak, potrójnym rymem, pomyślał Rytar. To znaczy Ritavartin.

– Możesz od razu go zabić, odflaczyć, na rożen nabić, upiec i szybko zjeść, niech widzi to cała wieś. To wtedy znaczy, mój panie, że on tu jest wywołaniec. Przejmujesz ty jego dom i wszyscy wiedzą – ty to on. Przyślą wojaków kupę, pokażem im twoją chałupę, tę dawną, teraz w ruinie, powiemy im, że zbiegł psiniec. Bydą cię szukać w lasach, skoro chce im się hasać. Każdy pomoże ci, gdy nie masz wrogów we wsi. A jeśli masz, to nie zwlekaj, to jednak raczej uciekaj. A zemścisz się niemało Morajową tą Strzałą.

I Hanzelmek wyciągnął z kołczanu jedną ze swoich strzał. Ta była dłuższa i w odróżnieniu od pozostałych, czerwona. Na jej grocie Rytar zobaczył trzy głębokie nacięcia, nie wiadomo czemu służące.

– Wystarczy wystrzelić raz, a leci wciąż, cały czas, przez lata po swoich drogach, aż trafi na twego wroga i wtedy go zabije, rozedrze pierś albo szyję. – powiedział Hanzelmek i dodał: – Masz-li jakiego wroga? Jest czyja śmierć ci droga?

Przecież to przesąd głupi. Nikogo to nie utrupi. Tym bardziej nie należy. To tak, jakbym w to wierzył… Lecz mam się do nich zbliżyć. Nie chcę im jakoś ubliżyć.

– Bierz ją… Naciągaj… Powoli… Aż cię ręka zaboli… I kiedy ręka się zmęczy, niech cięciwa zajęczy. Wystrzel prosto w nieboskłon, tak aby poszła prosto… Lecz najpierw pomyśl o kimś, nim poślesz grot gdzie w obłoki…

Nie myślę o nim wcale… No, myślę przecież, ale… Jak mam o nim nie myśleć, nie da się, mówiąc ściśle, nie myśleć o tym, przez kogo błąkam się tu ubogo między głupim narodem, co dręczy mnie mową i smrodem. No, ale jeśli myślę o nim, zajmując się tą pseudomagią, to jest tak, niestety, jakbym trafić go pragnął. Powiedzą komisariaty, sądy i posterunki, że spełniam zbrodni warunki, gusła co czarnowiarskie, by wstrzymać śledztwo cesarskie, zabić podejrzanego, no bo nie lubię jego i chciałbym wrócić do domu i robię to po kryjomu.

Brzękła cięciwa i strzała gdzieś prosto hen poleciała. I stało się tak, oczywiście, że myślał on o Hengiście.

– Lżej ci? To skończę ci teraz – uśmiechnął się Hanzelmek. – Musisz sy przy tym upierać, by dudków wiele uzbierać.

Pawężnicy znów zahuczeli.

– Musisz wciąż o tym dumać, by rosła dudków suma. Ta myśl, ja ci powiem, chroni przed pustką w głowie. A od tej pustki się rodzą złe myśli, co tylko szkodzą, co sprowadzają złe głosy, co sprowadzają wojaków, co wyrzynają swojaków. Więc dumaj ty o dudkach, twa bieda będzie krótka. Ta myśl wypełni mózg w głowie, ale nie tylko, albowiem wypełni ci także brzucho, nie będzie z brzuchem krucho, wypełni ci także kieszeń, a kieszeń – źródło pocieszeń.

Wieczór trwał, ognisko rozpalone strzelało co rusz płomieniem do czarnego nieba. Żar był taki, jakby zamierzali coś na nim upiec.

– Hyj, hyj – mruczał cicho jasnowłosy Hanzelmek, pieszczotliwym ruchem ręki gładząc ciemnorudawą czuprynę małego Motska.

– Hyj, hyj – mruczał grubawy Szpinard, ledwie muskając swoją mięsistą dłonią obnażone przedramię barczystego, muskularnego Fajfiara.

– Hyj, hyj – mruczeli chudzi bracia Swarjakowie, dotykając sobie nawzajem twarzy wielkimi, twardymi rękami w kolorze bochna chleba. Było to tak, jakby dwie maczugi, nagle opętane duchem delikatności, wzięły się do wychowywania piskląt.

– Hyj, hyj – mruczał wreszcie niski i łysy Makilainen, przytulając się do kapitana Ritavartina. – Ty harny chłopek, gładki jak mazepka, jam się rozsmakował w waszych czarnych łepkach. Bo u południowca jest czupryna czarna, jest też czarne oko i twarzyczka harna. Wielkie macie oczy, czarne jako węgle i bardzo głębokie jako dwa przeręble. Kto w to oko spojrzy, niechybnie utonie, chyba że ty jemu swoje podasz dłonie. Ratuj nieboraczka, co w twych oczach kona, chyba zaraz umrze lub weźmie…

– Dość! – drgnął nagle Hanzelmek. – Bo grzech bydzie!

Wieśniacy jak na komendę rzucili się do swych plecaków i tobołków, wydobywując z nich włochate, nastroszone i rozespane bumbony. Już po chwili rozległa się cała symfonia oburzonych lub żałosnych „urmultu huru huru muru tundu!” albo „uhmutu bubu bumbu buru bubu!”. Już po chwili cała grupa, oprócz Ritavartina, stała wokół ogniska z rozpiętymi guzami rozporka. Ich wielkie, czerwone przyrodzenia powoli zagłębiały się w miękkich, jedwabisto-puchatych pupkach bumbonów, które zawodziły zgodnym chórem: „urmultu bubu bubu bubu bumbu!”.

– Echu, echu, echu, echu… – dyszał Hanzelmek. – My… robimy… to… bez… grzechu.

– Nie masz bumbona… Bracie… – jęczał Makilainen w stronę Ritavartina. – Więc uszczęśli… wię… Ja… Cię… Pożyczę… Ci… Go… Później… Gdy pupkę trochę rozluźni! – zrymował nagle tak wściekle, jak gdyby myślał, że w ten sposób może skutecznie wywrzeć presję na spięte zwierzątko.

– I nie ma co robić rozprawy, przyszedł czas wielkiej zabawy – powiedział znacząco Hanzelmek.

– Tak, żar mocno sy pali, zabawy nie bydziem sy bali – powiedział rozluźniony już Makilainen, jedną ręką przygarniając do serca rozluźnionego już bumbona, a drugą kładąc na ramieniu wciąż spiętego Ritavartina.

– Przyszedł czas, by powiedzieć, kto z nas powinien siedzieć. Kto chłopak dobry, poczciwy, a kto winien być już nieżywy – powiedzieli chórem bracia Swarjakowie.

– Tylko ten chórem mówi, kto sy wcześniej umówi! Macie wy jaką umowę, trzymali wy tajną mowę? Coś, o czym my nie wiemy? Co, nie jestem przyjemny? – zatrajkotał nagle grubawy Szpinard.

– Oj, głupi ty Szpinard, głupi, nie umiesz też składać wierszy. Wszak wiesz, obwinia samego siebie ten, kto obwinia pierwszy – spokojnie odcięli się bracia Swarjakowie. Nadal chórem.

– A wiesz, że Ukryci tak chcieli, by bracia wraz tak myśleli? – poparł ich Hanzelmek. – Jeśli ty w to nie wierzysz, znaczy, że czarnowierzysz!

Szpinard pobladł. Wciągnął dziwnie brzuszysko, było to widać nawet pod sukmaną, tak że przez chwilę wydał się chudy i dość odrażający. No i rozdarł się!

– Ja tu przykładem świecę! Bom jest gorliwy, podlece! Nie bojąc się oskarżenia, jam pierwszy rzekł podejrzenia! A kto gorliwość oskarża, choćby był wysoka szarża, ten wróg jest i temu śmierć! Rozpłatać go trza na ćwierć!

Teraz pobladł Hanzelmek. Coś nagle załaskotało Ritavartina w szyję. Odwrócił głowę i zobaczył małe oczka łysego Makilainena, który żuł źdźbło trawy i to właśnie źdźbło tak łaskotało.

– Nie bój sy, nawet w tej głuszy – zaszeptał Makilainen. – Nikt ciebie obcy nie ruszy. I nikt cię nie obwini, nikt nie podłoży świni. Wiedzą, że dureń z Południa – obronić nie bydzie sy umiał… Wiedzą, żeś durny jak bęben, zapomnisz języka w gębie. Tu umie każdy młodzieniec odwrócić złe oskarżenie. Nie honor nad tobą zwyciężyć, bo durny jest z ciebie mężyk.

– Ej! – ryknął nagle Hanzelmek. – Co to za szepty z obcym! Mamy tu zdrajcę, chłopcy!

Makilainen odwrócił się, aby odpowiedzieć przywódcy grupy. Zacisnął szczęki, było widać, że ma odpowiedź, tylko jeszcze pozwala jej dojrzeć, tak aby zabrzmiała jak najzjadliwiej. Otworzył usta, westchnął i wtedy nagle stało się coś nieoczekiwanego.

Mały Motsek, który chyba pierwszy raz w życiu uczestniczył w grze, zapewne cały czas umierał ze strachu, bo ogień w ognisku niespodziewanie zasyczał. Kałuża, która rosła pod chłopcem, dotarła do popiołu, zaparowała i kwaśno zapachniała.

– O, kurwica – powiedział ktoś. Motsek podskoczył, spojrzał na swoje spodnie i w końcu się rozpłakał. A potem tylko mignęły jego pięty w ciemności i zaszeleściły w gąszczu.

– O, kurwica – powtórzył ktoś. To był Hanzelmek.

– Przecie nawet nic nie powiedział – powiedział jeden z braci Swarjaków, tym razem pojedynczo.

– On przecie nic nie wiedział – dorymował ktoś inny, ale chyba nawet nie brat.

– Niewinny i harny jak cacko, nie sidlił go nikt zasadzką. Nikt by go nie chciał obwiniać, nawet największa świnia. Nie musiał szczyny uronić…

– A teraz musim go gonić – skończył ponuro Hanzelmek. I nagle podskoczył, klasnął i zawył całkiem wesoło!

– Ale gonić, słyszeliście, bracia! Gonić!

– Gonić!

– Jak gonić, to gonić!

– Gonić!

– Gonić!

– Zdradził sy, mały zdrajczyk!

– W popiół, w popiół go!

– Taki mały, a zdrajczyk!

Bukłak ze sfermentowanym musującym mlekiem bumbonicy krążył od ust do ust. Mleko było mocne jak cholera. I jak cholera głośno nawoływała pogoń. Nie chodziło o to, aby chłopca podejść. Chodziło o to, aby go wypłoszyć. Zdrajczyk ma bać sy bardzo i czuć, jak ludzie nim gardzą.

– Gonić!

Trzeba narobić rejwachu, bo ma być cały czas w strachu. Strach, towarzysz nasz stary, tu bydzie początkiem kary.

– Gonić!