28 IX
Kochamy się rano przez półsen, powoli. Rozkosz też jest senna. Nie chcemy się rozdzielić, kochamy się dalej oczyma.
W łazience Pietuszka ogląda mnie uważnie: – Wyglądasz na zagłodzonego Murzynka. Chude rączyny, żebra i baloniasty brzuszek.
Fakt, odrobinę urósł, wypchnął się.
Pielgrzymka do Ikei po „kapę na kanapę” (czy nie brzmi to tamtamsko?). W kolejce do kasy zostawiam Pietuszkę i biegnę po tanią parówę z musztardą.
Połknęłam dwoma chapami. Nie czuję jednak tej parówki, gdzieś się zapodziała między gardłem a żołądkiem, jakbym nie ja ją zjadła. Usprawiedliwienia wegetarianina? Pietuszka podgląda mnie zza rogu i wyśmiewa: Moja rodzina Boundych, kiełbasa, cola z puszki.
Wieczorem szyję w ręku poduszki. Co za piękny zawód – szwaczka. Kiedy pomyślę o miesięcznym ściboleniu nad komputerem, czekającym mnie przez cały październik…
Skończone. Powlekam… Poduszki w magnolie na białym tle nie pasują do sinej kapy. Tragedia kolorystyczna.
Pietuszka wraca z Instytutu Polskiego po występach Miłosza. Polonia zrobiła poecie ołtarz, nie dwór. Na dobre i słabsze wiersze ta sama nabożność. Wiadomo: Polacy jak nikt potrafią nadmuchać i naprawdę pomniejszyć. Niektóre pomniki same powinny zejść z cokołu.
Miłosz… jeszcze nie biały gołąbek, głaszczący dzieci po głowie, już nie patriarcha. Czytał wspaniałe wiersze i kilka ostatnich, wyraźnie słabszych. Pozowanie na prostotę a la Twardowski nie pasuje do jego pokrętnej duszy.
Jestem totalna ziewka, o dwudziestej kładę się i oczy w sufit. Widzę muchę, nie rusza się. Chyba jest tam od naszego przyjazdu. Wspinam się na palce i potrącam ją, spada na łóżko. Zdechła, stojąc na suficie. Zdechła też grawitacja, przestając się nią interesować. A miało być normalnie, bez cudów.
Nocą rytualne wstawanie do toalety. Nieprzytomna wracam do łóżka i nie mogę zasnąć. Te posikiwania, budzące mnie z głębokiego snu, są przygotowaniem do zarwanych nocy z niemowlęciem? Kilka następnych lat będę ciągle niewyspana, zmęczone zwierzę? Dam radę?