Изменить стиль страницы

26 IX

Rajzefiber. Pietuszka budzi się o trzeciej rano z bólem żołądka. Kręci się między bagażami. Pewnie szuka tabletek. Nie, nalepia kartki na walizki i – uspokojony, bezbolesny – zasypia.

Lotnisko w Pervezie ma tylko pas startowy i budkę celnika, reszta do – do – budowywana… Po odprawie idziemy na trawkę. Kawiarnia, winoroślą i zamiast klimatyzowanych klatek hamaki, czy nie mogłoby tak zostać? Bujamy się w cieniu pod oliwkami, patrząc na opasły samolot, warujący przy tabliczce „Perveza Airport”. Rustykalne lądowisko, są nawet owce, nie przejmujące się hukiem czarterów. Typowe lotniska przypominają nastrojem elegancki zakład pogrzebowy. Coś między stypą (nerwowe objadanie się przy barze), przeprawą przez Styks (kupowanie ciasteczek i słodkich duperel, na które w zwyczajnym sklepie nie zwraca się uwagi), a balsamowaniem przyszłych zwłok (polewanie się perfumami, wcieranie kremów we free shopie).

Startujemy, odrywam się od siebie. Bez mdłości, głodu, jestem znowu pojedyncza, „nieobciążona”. Pod nami Olimp, po którego zdobyciu Aleksander Macedoński (Gagarin swoich czasów) stwierdził: „Bogów nie ma”.

Na Mount Evereście też nie ma bogów. Boginią jest Czomolungma, wystarczy. Podsypiam, marzę o klubie dla kobiet w ciąży. Salon zapachów, dobrego (dla dziecka) jedzenia, pokoik z USG, gdzie można mieć widzenie z maleństwem (strasznie chciałabym Cię znowu zobaczyć). Przecież matka ma prawo widzieć swoje dziecko niezależnie od jego wieku. Spotkania z psychologiem, lekarzem, rozmowy z klubowiczkami. Ostateczny luksus – basen. Ech, fanaberie, moja pani; ciążowa sukienka i politowanie, potem śmieszny dodatek rodzinny, tyle się należy.

„Klub 9 miesięcy” przyszedł mi do głowy po rozmowie z Jagą. Kto lepiej zrozumie, wesprze (niech pani prze, prze!) ciężarną niż druga kobitka w stanie zwariowanie odmiennym?

Dziesięć kilometrów nad Polską. Tatry wąziutkie, nie wyglądają na poważne góry, raczej plac budowlany z hałdą wapna. W Krakowie wyraźny Rynek. Daje się chyba odróżnić renesans Sukiennic od gotyku Mariackiego.

Godzinę później pilot poucza:

– Proszę zapiąć pasy. Zaraz wylądujemy w Sztokholmie. Po prześwietleniu sumień przez celnika wrócimy do rzeczywistości (oklaski).

Coraz bliżej szaro – zielone wyspy. Szwecja z góry: chorobliwa wysypka, zagrzybiałe liszaje. Spadamy ciężko, kamiennie, na dudniący pod samolotem granit. We Francji lądowanie jest wślizgiwaniem, w Polsce opadnięciem kwoki na kurnik Okęcia.

Sześćdziesiąt kilometrów z lotniska do domu. Tutaj już jesień. Złotoczerwony blask drzew, wypalony słońcem, którego dawno nie ma.

Obwąchiwanie domu: kanapa nadal truje. Wyjadam z lodówki zapasy i czuję się usprawiedliwiona. Zaspokajam nie siebie, ale dziwny głód, nie mój.

Późnym wieczorem telefon od Wojtka z Paryża. Stracił pracę, przynajmniej połowę dochodów – umarł Książę. Nic nie wiedzieliśmy, bo i skąd? Wojtek wcale nie lituje się nad sobą (troje dzieci, niespłacony dom), autentycznie przeżywa odejście Giedroycia. Odejście od słynnego biurka, na chwilę do szpitala i potem…

W „Kulturze” będzie muzeum, instytut. Dla mnie i Czapski, i Redaktor zostali w swoich pokojach pochyleni nad przeszłością, pożółkłą jak stare roczniki „Kultury”.