27 IX
Zawiadomienie ze szpitala: zanalizowali wyniki badań. Podczas porodu dostanę antybiotyki chroniące serce.
Wariactwo. Nafaszerowana lekami, nie będę mogła karmić piersią. Bardziej zmęczę serce, pichcąc nocami zupki, uspokajając rozwrzeszczane niemowlę, domagające się mleka. O, nie, żadnych antybiotyków, chyba że mnie uśpią i dadzą w żyłę.
– Pietuszka, masz pilnować na porodówce. Piotr się denerwuje:
– A nie mówiłem? Musisz pamiętać, z kim rozmawiasz.
– No co, pokazałam badania z Polski i powiedziałam, co mi dolega, tego chcieli.
– Pamiętaj, że mówisz do szwedzkich protestantów. Człowiek przychodzi w euforii, albo po prostu jest Włochem, i zamykają go z diagnozą: maniak. Ty byłaś za bardzo… przekonywająca, przestraszyłaś ich i masz skutki: antybiotyk. Gratulacje.
Idę wściekła na spacer. Ostatnie dni wolności przed pisaniem Miasteczka. Październik minie z szybkością jednego dnia: wstanko, pisanko, spanko. Odmawiam w lesie na palcach różaniec, na przemian po polsku i hebrajsku: Shalom lakhm Miriam (Zdrowaś Maryjo) – powiedział Archanioł. Staropolski, błogosławiony „żywot” Marii – brzuch stał się biograficznym żywotem, tym bardziej, że „owoc żywota”, życia, brzmi poetycko. Po hebrajsku znaczy dokładnie owoc wnętrzności. Zawsze w tej modlitwie wyobrażałam sobie Marię brzemienną, tym łatwiej się teraz do Niej modlić.
Pietuszka dzwoni wieczorem z pracy. Pogadujemy jak zwykle godzinkę. Wracam do tekstu dla „Cosmopolitana”. Staram się pisać ciaśniutko stronę, ale i tak będą chcieli skrócić o zdanie, dwa, robiąc miejsce na ilustrację. Po co zamawiać u kogoś artykuł, płacić za niego ciężkie pieniądze i potem ciachać z braku miejsca? Podobnie jest w każdej gazecie. Na szczęście redaktorka z „Cosmo” jest porządna kobitka, dzwoni i negocjujemy patroszenie tekstu. Każdy opuszczony akapit mnie boli, wykreślona literka uwiera. Nie piszę ozdobników, zdanie wynika z poprzedniego, nie jest częścią zamienną. Ucięte traci płynność. Za to ilustracja panoszy się, zajmując cenny centymetr kwadratowy, w który dałoby się upchnąć myślątko.
W godzinę tekst powinien być gotowy, zanim zrobi się późna i senna dziewiąta. Lekko mi odbija – z samotności, nadmiaru macierzyńskiego ciepła (co wieczór mam dziwną gorączkę)? Siadam do komputera i głaszcząc brzuch, mówię głośno:
– No, a teraz mamusia będzie pisać.
POCAŁUJCIE MNIE W CHUDĄ, BIAŁĄ…
Czy powiedziała to Ally McBeal w serialu, czy grająca ją aktorka Calista Flockhart podczas talk – show, nie ma większego znaczenia. Ally i Calista stały się jedną osobą, obdarzoną białą, chudą dupką i równie zgrabną prostolinijnością wypowiedzi. Tylko aktorka o za dużej głowie, chwiejącej się na tyczkowatym ciałku, mogła zagrać Ally. Fizyczną i mentalną dziewczynkę. Ma już co prawda piersi i okres, ale nie ma jeszcze chłopaka. Jej dylematy damsko – męskie są równie teoretyczne, jak u dziewiczej nastolatki. Chociaż raz, na próbę, całowała się z kobietą. Narzeczeństwo Ally podczas studiów (związek dusz i ciał) było tak dawno temu, że mimo świadków wydaje się bajką: „Dawno temu, za lasami, za biblioteką uniwersytecką…”. Przed wzruszająco rezolutną McBeal otwierają się jak w dzieciństwie wszystkie możliwości (i sypialnie); błyskotliwy kloszard, nudny adwokat, biseksualista. Ona jednak (tak bywa w bajkach) nie korzysta z żadnej propozycji, marząc o tym jedynym, bajkowym i nieosiągalnym – ożenionym z inną.
Trochę naiwna Ania z Zielonego Wzgórza, trochę rebeliancka Pippi, waląca prawdę prosto w oczy. Ale przede wszystkim inteligentna, młoda kobieta, totalna indywidualistka z przerostem rozumu nie panującego nad uczuciami. Przedwcześnie intelektualnie dojrzała dziewczynka. Za jej napuchłą od teorii głową nie nadążają ani emocje, ani dziewczęce ciałko w za dużych płaszczach i dziecinnych, jednopalczastych rękawiczkach. Ally nie odstaje jednak od swych znajomych wyglądających może dojrzalej i seksowniej, ale równie jak ona poplątanych w uczuciach. Nikt z bohaterów tego serialu nie ma osobowości (po Freudzie już nie wypada), za to każdy jest obdarzony monstrualną nerwicą, obłaskawioną częściowo terapiami. Każdy z nich da się lubić, gdyż neuroza jest najsympatyczniejszą i najbardziej KALAFIOR malowniczą stroną ich charakteru. Nawet nucone, tańczone motywy przewodnie (cherlawy Ziółko podśpiewuje muzyczkę atletycznego Barry’ego White’a) są rodem z treningów i terapii neurolingwistycznych.
Raz jeden Ally zamiast marzenia o słodkim make love wdała się w konkretne fuck, oczywiście nie w sypialni, kojarzącej się z freudowskimi kompleksami i brudem seksu, lecz w myjni samochodowej. Dziki seks z nieznajomym stał się tam bezgrzesznie czysty w strugach piany. KALAFIOR.
McBeal żyje nie tylko we własnej głowie, analizując bez końca swoje emocje, lecz także w świecie filmu, bo z niego pochodzi. Należy do rodziny serialowych postaci, z którymi łączy ją bliższe pokrewieństwo niż z ludźmi z krwi i kości. Ally jest adwokatką, więc ratownikiem dla zabłąkanych w morzu prawa. Pamela Anderson w Słonecznym patrolu także się rzuca KALAFIOR na pomoc tonącym. Obydwie dziewczyny są rewelacyjne w swojej misji. Wulgarnie nieskomplikowana, cycata Pamela wie, czego chce. Ally jest jej płaskim, ale wdzięcznym zaprzeczeniem. Są jak wdech i wydech kobiecości. Być może w swej sylwetce (nie tylko fizycznej) McBeal przypomina bardziej faceta. I chyba dlatego jej genialny scenarzysta stwierdził, że łatwo KALAFIOR dla niej pisać teksty, bo pisze je jak dla siebie. Inny pisarz, zagrany przez Jacka Nicholsona w Lepiej być nie może, na pytanie, jakim cudem udaje mu się tak wspaniale wczuć w swoich książkach w kobiecą psychikę, odpowiedział szczerze: „Wyobrażam sobie mężczyznę i odejmuję mu rozsądek”.
Ally McBeal jest wyłącznie rozsądna. Dlatego spokojnie odpowiada na głupie zaczepki: „Pocałujcie mnie w białą, chudą…”. KALAFIOR!!!
Muszę natychmiast mieć, zjeść kalafiora. Czuję go w ustach, w sobie. Jestem kalafiorem i potrzebuję dopełnienia, pełni kalafiora. Biegnę do sklepu, przeciskam się pod spuszczaną już kratą i rzucam zdobycz do garnka na parze. Zjadam całego. Ulga.