18 III
Kleję pierogi. Rozwałkowane ciasto przypomina czas rozciągnięty do przezroczystości, dający się wycisnąć foremką w dowolne kształty wspomnień. Rzeczywiście, mam mnóstwo czasu, luksus godzin, w których mogę przebierać niby w szkatułce z biżuterią. Od dawna nie byłam tak bogata. Bez żalu zamieniam te skarby na czytanie, spacery, dwugodzinne babranie się w pierogach. Nareszcie dni nie są terminami. Stały się powolnym czekaniem. Wypełniam je smakowitym farszem spełnionych marzeń (a pierogi grzybami).
Pietuszka dostaje swoje ulubione danie. Po trzech latach nauczyłam się gotować nie za cienkie, nie za grube, w odpowiednich rozmiarach. Śmieszy mnie jego znawstwo, wymagania. Nie umie robić pierogów, umie je doceniać. Rozgryza i ma rozanieloną minę. Z ust wystaje mu jeszcze rąbek pofałdowanego ciasta w kolorze ciała. Nimfetkowaty, nagi srom. Seksowna potrawa. Mineta smakosza.
Po obiedzie wylegujemy się na sofie w kuchni, podziwiając padający za oknem śnieg. Reklamę śniegu o wielkich płatkach, tańczących z wdziękiem disnejowskich kreskówek. Namawiam Piotra na niedzielną wycieczkę do Taxinge – pałacyku – cukierni położonego nad rozległym jeziorem łączącym Sztokholm z morzem.
– Za miesiąc nie będzie czasu. Pola, przeprowadzka.
Wolałby zostać w domu i patrzeć na śnieg.
– Jestem nieogolony (od tygodnia), brudne włosy…
– Czy my jedziemy na wystawę rasowych par? I tak nie dostałbyś medalu, jesteś skundlony Aryjczyk.
– Co ty masz na myśli, mówiąc „Aryjczyk”? – pyta podejrzliwie, pomagając mi założyć buty.
– Indoeuropejczyk. Bladawy facet z dużym ego i małą pyskatą żoną – kończę dyskusję, mogącą niechcący zatrzymać nas w domu. Argumentami zabarykadować drzwi i rozum.
Wysadzana starymi dębami droga do Taxinge. XVIII – wieczny pałacyk na pustkowiu. Olbrzymie, ośnieżone okna i rozpalony kominek. Ustawiamy się w kolejce po ciastka. Nie ma dużo gości. W pałacowej bibliotece dzieci siorbią herbatki owocowe. Z ponad ciężkich rzeźbionych stołów wystają ich białe czuprynki i wielkie niebieskie oczy. Siadamy w kąciku przy kominku. Obok nastolatka z tygodniowym oseskiem, karmi go piersią. Za nami para z kilkumiesięczną, gaworzącą dziewczynką, dostawioną do stołu na specjalnym wysokim krzesełku – dybach. Miało być romantycznie, jest żłobkowe Przez bezzębne uśmiechy, rozkoszne gulgania i życzliwe spojrzenia włączam się w międzynarodówkę mamusiek.
– Ile ona ma miesięcy?
– Gdzie rodziłaś?
– A ty kiedy?
Pietuszka litościwie wyciąga mnie do pałacowego parku. Idziemy nad zamarzniętą zatokę. Latem przepływają tędy statki wycieczkowe między Sztokholmem i zabytkowym Mariefred. W kilkutysięcznym Mariefred przypada na metr kwadratowy najwięcej szwedzkich milionerów. Nie widać jednak przepychu. Skromni, protestanccy bogacze mieszkają w stylowych, drewnianych domkach, zdobionych ogrodami. Przy wjeździe do miasteczka odbija się w jeziorze zamek Gripsholm. Kamienny, napęczniały wilgocią grzyb szwedzkiego renesansu. W szesnastym wieku więziono w nim księcia Johana i jego żonę Katarzynę Jagiellonkę. Skazano go na dożywocie za spiskowanie przeciw swemu bratu – Erykowi, szalonemu królowi. Żonie więźnia darowano wolność. Słysząc wyrok, pokazała królowi swój pierścień zaręczynowy z dewizą: „Wierność albo śmierć”, i została z Johanem. Urodziła w zamku Zygmunta (Wazę), przyszłego króla Polski. Z Gripsholmen chodziła codziennie lasami do Taxinge po cudowną wodę. Leczyła nią schorowanego męża i przy źródle modliła się o szczęśliwe wybawienie z niewoli. Pewnego dnia, jak to w bajkach (historia jest bajką nie tyle konsekwentną, co z konsekwencjami), pod zamkiem pojawili się rycerze. Wyswobodzili dobrego, szlachetnego Johana, oddali mu koronę, a złego Eryka uwięzili.
Ile ja się nawrzucałam szwedzkich i polskich pieniążków do źródełka Katarzyny Jagiellonki, zanim nastąpił mój prywatny cud wyjazdu z tego kraju (he, he).
Jeszcze większym cudem jest zimowy widok na zatokę w Taxinge. Powinno być normalnie: lód, śnieg, trochę lasu. Światło (według Pietuszki słynne skandynawskie światło, zabarwiające ultrafioletem) zamienia krajobraz w halucynację. Śnieg przykrywający lód na horyzoncie bardziej niebieski od nieba. Drzewa, uginające się pod ciemnym błękitem, fosforyzują elektrycznym indygo. Mgła przeciera z realności wysepki, unosząc je niby przezroczyste, fioletowe bańki.
Głośno i w zachwycie odwołuję narzekania na nudę tutejszego krajobrazu, na jałowość bieguna. Tam to musi być spektakl zorzy i śniegu. Nocna, zamrożona tęcza księżycowa.