Изменить стиль страницы

Szanowna Redakcjo,

Tylko wy możecie mi pomóc. Proszę was, bo zostaliście moją ostatnią deską ratunku. Mój narzeczony dwa tygodnie przed ślubem rozmyślił się. A przecież obiecał i tato już kupił wódkę na wesele. Czy jest jakieś prawo, żeby on się nie wycofał? Przecież musi być jakiś przepis albo napiszcie do niego, tak było w jednym filmie, że narzeczony się boi odpowiedzialności, ale przecież on mi tego nie może zrobić…

Oj, może, może… Jak to: może?

Droga Elwiro,

Rozumiem Cię znakomicie, wiem, że czujesz się zraniona, ale każdy dorosły człowiek ma prawo podejmować decyzje, które nie zawsze są zgodne z naszymi oczekiwaniami. Owszem, narzeczony złamał umowę – obiecał Ci małżeństwo i w ostatniej chwili się wycofał – ale lepiej teraz, niż gdyby zostawił Cię z trójką maleńkich dzieci przy piersi.

O psiakrew, zanadto się rozpędziłam.

Bardzo często pod wpływem emocji podejmujemy nieprzemyślane decyzje i trudno nam potem wycofać się pochopnie danych obietnic. Nie pochwalam tego, ale musisz pogodzić się z faktem, że ten mężczyzna nie był Ci przeznaczony.

Po co mu Teneryfa?

Co ja plotę? Przecież musi być jakieś prawo na takich wiarołomców. Może poradzić jej, żeby dała ogłoszenie do prasy? Z jego zdjęciem i nazwiskiem? Żeby już na zawsze był skompromitowany? Gdybyśmy żyli w kraju, w którym sprawiedliwość istnieje, to taki narzeczony musiałby odpowiedzieć za wszystko!”. I jeszcze płacić do końca życia bardzo wysokie odszkodowanie!

Elwiro, przed Tobą przyszłość z człowiekiem, którego na pewno spotkasz, a który okaże się lepszy. Nie warto płakać nad kimś, kto nie jest Ciebie wart. Nawet gdyby było prawo przymuszające Twojego narzeczonego do życia z Tobą, cóż by to było za życie? Nie życzę Ci w najgorszych snach czegoś podobnego…

Elwiro, rozejrzyj się wokół, świat jest pełen przyjaznych ludzi…

Oczywiście pod warunkiem, że nie oglądasz dzienników telewizyjnych. Nienawidzę twojego narzeczonego, Elwiro. Taki facet nie jest wart jednej twojej łzy.

Życzę ci, żebyś spotkała kogoś takiego jak mój Niebieski. Odpukać.

Który powinien natychmiast naprawić cholerną klamkę u drzwi wejściowych, bo po raz setny wpadła do mieszkania, jak tylko Tosia z rozpędem otworzyła drzwi.

Borys szczeka na całą wieś. To znak, że wraca Adaś.

– Mamo, ucisz tego psa! – woła z góry Tosia.

Siedzi u niej Jakub i nie mam pojęcia, co robią. Siedzą w Internecie zapewne, bo Jakub ściąga jakieś programy do komponowania muzyki, a Tosia okazała się osobą niezwykle uzdolnioną muzycznie. Lepiej, że siedzą razem w Internecie niż na przykład w wannie, prawda?

Gdybym była sama, nie musiałabym nagle się zrywać, witać Adasia w progu i trzymać Borysa, bo idiota skacze na samochód i rysuje lakier, tylko zwyczajnie bym sobie siedziała w domu, w którym nie szczeka żaden pies. Jak wiadomo, trzy nieszczęścia mogą spotkać mężczyznę: wypadek, śmierć i rysa na lakierze.

Niebieski rzucił we mnie torbą z pomidorami, ziemniakami i fasolką szparagową i krzyknął:

Cześć, Tośka! – Mnie ucałował i powiedział: – Jeśli mamy jechać na urlop, to się pospieszmy, mam dziewięć dni niewykorzystanego, musimy podjąć decyzję w ciągu dwóch dni.

Jesteśmy zajęci, cześć! – odkrzyknęła Tosia, jakby Niebieski wybierał się do niej na górę.

Owszem, chciałam w tym roku mieć absolutnie normalny urlop – taki, co to wyjeżdża się na zaplanowane wakacje, najlepiej za granicę, wszyscy (to znaczy Adam i ja) o tym mówimy, załatwiamy formalności, Odkładamy, ewentualnie dopożyczamy pieniądze, z góry się cieszymy, termin wyjazdu się zbliża, napięcie rośnie itd. Tosia od razu powiedziała, że świetnie, że gdzieś pojedziemy, ona zostanie z radością pilnować domu.

Dłuższy czas zajęło mi przekonywanie Adasia, żebyśmy bardziej kierowali uwagę w stronę Teneryfy niż Jeziora Nidzkiego. Ale wczoraj zadzwonili przyjaciele, że wynajmują łódź (trzydzieści dwa metry żagla) i że będzie wspaniale. Cały wieczór próbowałam przekonać Adasia do tego, czego naprawdę chce.

Zaczęłam dyplomatycznie od pytań, które miały go zapewnić o mojej dobrej woli, ale i dojrzałości pewnych przemyśleń.

Czy był już na Mazurach? Był. A na Teneryfie? Nie był. I nie chce być, dodał po chwili – bo na Mazurach…

Nie dałam się w to wciągnąć.

Czy ma gwarancję, że będzie pogoda? Bo trzy lata temu w lipcu tak lało, że łodzie się prawie rozpuszczały w wodzie. Nie, takich gwarancji nie ma.

A na Teneryfie mamy taką gwarancję. I dwa miliony turystów, dodał.

A na Mazurach? Pusto? Gromadami latają meszki. Czy pamięta, co to są małe czarne meszki, które zżerają do cna człowieka? Oglądał telewizję w zeszłym roku, jak pokazywali jednego chłopaka, co sobie zasnął w zbożu, meszki go nadjadły i wylądował w szpitalu? Owszem, oglądał, ale związku nie widzi, bo na środku jeziora nie będzie się kładł w zbożu.

Ręce opadają.

A czy wie, że nad wodą są komary? Wielkie tłuste komary, które nie pozwalają odpocząć, i to żaden urlop, kiedy człowiek wszystkie swoje siły wkłada w polowanie wieczorem na jednego bzykacza, który utrudnia życie. Żeby to chociaż nie brzęczało…

Owszem, komary to nieodłączna część urlopu, latająca i bzykająca, i to również jest fantastyczne, zdążył się przyzwyczaić, przecież teraz nie jest na urlopie, a komary u nas są.

Tu przeszłam do sedna sprawy. W ogóle mu nie zależy na mnie. Woli komara niż pogodne wakacje ze mną. Zmęczoną po całym roku ciężkiej pracy. Ze mną, która zasługuje na tanie wakacje, okazyjne, skoro dwa tygodnie na Teneryfie w promocji kosztują tylko osiemset złotych. Nigdy z niczego nie potrafi zrezygnować dla mnie. Nawet z tych cholernych meszek, komarów i kiepskiej pogody. Jednym słowem, jest się gotów poświęcić, żebym tylko ja nie miała żadnej przyjemności z urlopu. Rozumiem to, bo przecież on sobie jedzie do Ameryki, to mu zagranica niepotrzebna.

Życie zderza nas czasami z rzeczywistością w sposób przykry. Cały wieczór zmarnowany, dobrze że przynajmniej nocy nie straciliśmy. A rano myślę sobie, że właściwie co mi tam Teneryfa!

A Adaśko mówi:

– Mogłaś od razu powiedzieć, że chcesz tylko na Teneryfę, zamiast mnie przekonywać, że nie lubisz już żeglować. – I wyjmuje foldery biura podróży, a mnie aż serce rośnie. Rzucam mu się na szyję z radości, wyjedziemy w podróż przedślubną!

Siadamy w ogrodzie, dalie, które wsadziłam na wiosnę, są tak piękne, że mogłabym nigdzie nie jechać! Ale mój Boże, człowiek żyje prawie na wsi i w ogóle nie wie, co się na świecie dzieje! Jak tam jest pięknie, jakie niebo lazurowe, a domy białe, a słońce i skały, a knajpeczki, i ja tak strasznie tęsknię do ciepłego morza…

I Adaśko pojechał do tego biura podróży.

Okazało się, że promocja, owszem, była, ale w maju i na trzy dni przed wyjazdem, teraz to nie osiemset, ale tysiąc sześćset i nie dwa tygodnie tylko tydzień, ale możemy to wziąć pod uwagę, bo on dostanie jakąś zaliczkę na tę cholerną Amerykę, no i już.

Byłam taka szczęśliwa, że pobiegłam zadzwonić do Uli, a potem zaczęłam przerzucać dom do góry nogami, bo co prawda Adam zapytał mnie, czy mam paszport, i powiedziałam, że mam, ale skąd ja mogę wiedzieć gdzie?

Paszport ku mojemu zdumieniu znalazł się już wieczorem w szufladzie kredensu, dzięki Tosi, która szukała świadectwa szczepienia Borysa, nie mam pojęcia, dlaczego. I wtedy okazało się, że mój paszport stracił ważność siedemdziesiąt sześć dni temu, o czym wiedzieć nie mogłam, bo nie włóczę się po świecie non stop. Zrobił to złośliwie, bo przecież ani przed wyjazdem na Cypr nie stracił ważności (dzięki Bogu), ani (niestety) przed tym felernym wyjazdem do Berlina. Dlaczego żyjemy w kraju, w którym dokumenty mają terminy ważności, jak serki i jogurty? Które zresztą wyraźnych terminów ważności nie mają, bo jest sprytnie napisane: „Termin ważności na wieczku”, a wieczko jakieś zamazane, tylko kwiatek na nim wyraźny.

– No i co? – Adam stanął za mną, a ja szybko zamknęłam nieważny paszport. – Jedziemy?

Nie przyznam mu się, że nie mam paszportu. Wyrobię go sobie migiem.

– Jedziemy?

Pomyślałam, że mogę nie zdążyć z paszportem. Trzeba szybko poszukać jakiegoś inteligentnego wyjścia:

A co z Tosią? – rzuciłam niedbale.

Jak to, co z Tosią? – zdziwił się Adam. – Jest na górze.

To są właśnie precyzyjne informacje. Ja pytam, co z nią, a on odpowiada, gdzie ona jest. A czyja nie wiem, gdzie jest moja córka?

– Czy ty nie możesz normalnie odpowiedzieć na pytanie?

– Ale na które? – Najakiekolwiek! – krzyknęłam.

– Judyczko, nie chciałabyś mi powiedzieć, o co ci chodzi?

Cóż za godna podziwu płynność zdania pytającego? Cóż za muzykalność, jakie brzmienie głosu, jakie spojrzenie zdziwionych oczu! Judyczko??? Nigdy w życiu tak do mnie nie mówił i proszę! Judyczko! Judyczko brzmi jak indyczko! Nie ma już ciepła, o nie, w nazywaniu mnie słodko i radośnie Jutą, Ciapkiem, histeryczką, a nawet wariatką! Nie! Teraz będę dla niego Judyczką! Po moim trupie! Będę asertywna! Nie pozwolę sobą pomiatać!

– Nie zaczynaj ze mną rozmawiać jak jakiś cholerny terapeuta!

A co masz przeciwko terapeutom?

Ja? – zdziwiłam się wyniośle.

Ty – powiedział spokojnie i patrzył na mnie spode łba.

Nic – odpowiedziałam i odwróciłam się do drzwi. – To znaczy wszystko – dodałam już w drzwiach.

Wszystko, to znaczy co? – Adam dogonił mnie i klepnął w tyłek, czego NIENAWIDZĘ!

Nie dotykaj mnie! – krzyknęłam ostro.

W ogóle? – zapytał sprytnie.

A to socjolog jeden i manipulant! Nie będę pozwalać na to, żeby jakiś chłop klepał mnie w tyłek! Nie będzie mnie żaden chłop, nawet ten, którego kocham, traktował przedmiotowo, jak wszyscy mężczyźni na tej ziemi traktują nas, kobiety, bez szacunku itd. Nie!

W ogóle to nie… – Zastanawiam się przez chwilę nad konsekwencjami niedotykania mnie w ogóle i do daję wojowniczo: – Właśnie dlatego ten świat tak wygląda, że kobieta nie umie powiedzieć nie, kiedy klepią ją w tyłek, wsadzają na baner i robią jej na piersiach nakrętki do radia, a ona cała ma emanować seksem, żebyś zechciał kupić samochód. I wy wtedy traktujecie nas jak gorszą połowę ludzkości – zakończyłam poważnie.