– Dowód… – pomyślał. – Wciąż nie mam dowodu na jego istnienie.

I nagle przypomniały mu się ostatnie święta Bożego Narodzenia. Jan uwielbiał te święta, ale traktował je wyłącznie jako potrzebę podtrzymania tradycji; ot, swoisty rodzinny rytuał. Leśny zapach choinki, wyjątkowy smak wigilijnych potraw, podniosły nastrój, gdy składali sobie życzenia, łamiąc się opłatkiem. I doroczne droczenie się z babcią, dla której te święta były czymś więcej: obchodzeniem rocznicy narodzin małego Jezusa.

– Wierzysz w narodzenie w Betlejem? – pytał, zajadając ze smakiem smażonego karpia, Anna znacząco kopała Jana pod stołem, ale on, jak zwykle, nie umiał odmówić sobie żartów z babcinych przesądów.

– Więc wierzysz w stajenkę? w Trzech Króli? w Anioła, który zwiastował Dobrą Nowinę?

– Wierzę – odpowiadała z powagą starsza pani,

– Daj mi jakiś dowód, że to jest prawda – mądrzył się z uśmiechem Jan.

Babcia na początku próbowała dyskutować, ale z czasem zmieniła podejście, mówiła o czym innym lub wychodziła do kuchni, by przynieść nowe danie. Ale zeszłego roku zachowała się inaczej:

– Zabawny jesteś, Janie – odparła łagodnie. – Wierzysz w istnienie drzew szpilkowych?

– Oczywiście. Jedno z nich właśnie tu stoi, ozdobione srebrnymi bombkami, mogę go dotknąć – zaśmiał się Jan.

– A wierzysz w duchy?

– Nie, bo nie mogę ich dotknąć.

– I to jest różnica między wiedzą a wiarą, której ty, naukowiec, nie umiesz pojąć – stwierdziła z powagą starsza pani. – Wiedza jest wtedy, gdy o czymś nie tylko wiesz, lecz możesz to zobaczyć, opisać, zdefiniować, a nawet dotknąć. A wiara, gdy nie widzisz, nie zobaczysz, nie dotkniesz, a mimo to jesteś pewien, że to jest.

– Na przykład czarne dziury w kosmosie – powiedział Jan. – Nigdy żadnej nie widziałem i nie zobaczę, a przecież istnieją.

– No widzisz – uśmiechnęła się babcia.

– …ale astronomowie wyliczyli matematycznie istnienie czarnych dziur! – wykrzyknął Jan.

– Sensem wiary jest bezgraniczna ufność, a sensem wiedzy są dowody. Wiara jest tam, gdzie nie ma dowodów, Janie – odparła babcia.

Bezgraniczna ufność… Wiara… “Czy ufam bezgranicznie w istnienie Aniołów, skoro już tyle przeczytałem o ich pojawianiu się od tysięcy lat?”, zapytał siebie Jan. “Nie. Jeszcze nie. Ale chciałbym ufać, gdyby to miało pomóc mojej córeczce”.

Głowa nadal mu pękała, a w obliczu gigabajtów informacji o Aniołach jego rozterki rosły, zamiast maleć. W końcu zarówno Eileen Freeman, jak i Sophy Burnham mogły być rozhisteryzowanymi, szukającymi taniej sensacji amerykańskimi damami. Amerykanie kochają sensacje i na Aniołach można tam po prostu nieźle zarobić: narobić dużo szumu wokół siebie, wydać kilka książek, odbyć kilkadziesiąt dobrze płatnych spotkań w radiu i telewizji, objechać świat z odczytami. Lecz przecież to nie panie Freeman czy Burnham wymyśliły, że Anioły towarzyszą ludzkości od zarania dziejów. Nie. To było faktem. I na to są dowody: naskalne malowidła, starożytne wykopaliska, religijne przekazy i księgi. Ale dlaczego ludzie żyjący w tak różnych czasach i odmiennych kulturach wciąż wyobrażali sobie tak samo skrzydlatą Istotę?! Posłaniec Bogów mógłby przybierać w różnych religiach całkowicie odmienne kształty! Mógłby, a nawet powinien!

W swym rozgorączkowaniu Jan nie zauważył, że od pewnego czasu, wsparty skudloną głową o płot, w ich okna wpatruje się Bezdomny. Teraz go dostrzegł i zmarszczył brwi. Córka i babcia wprawdzie przekonały go, że Bezdomny w niczym nie przeszkadza. Niczego nie chce, nie odzywa się, o nic nie prosi. Ale akurat w tym momencie Jana zirytowała ta nachalna, niechciana obecność. Właściwie jakim prawem podejrzany włóczęga wciąż ich prześladuje?! Dlaczego nachodzi właśnie jego rodzinę?!

Tak jak Anna całe Zło upatrywała w Czarnym Ptaku, który upodobał sobie ich wiśniowe drzewo, tak nagle Janowi wpadło do głowy, że wszystkie kłopoty jego córeczki zaczęły się wraz z przybyciem zarośniętego brudasa na ich osiedle. Ależ tak! Tak właśnie było! Bezdomny objawił się na osiedlu mniej więcej w tym samym czasie, gdy Ewa wpadła do wilczego dołu!

Jan, który wcześniej nie widział powodu, by nad tym się zastanawiać, Jan, który nigdy nie występował przeciw obcym, nie dzielił ludzi na lepszych i gorszych według ich wyglądu i majątku, nie ulegał przesądom – nagle wybiegł do ogrodu, zdecydowany schwycić Bezdomnego i raz na zawsze usunąć go z pola swego widzenia. To właśnie on, ten podejrzany, brudny obcy, winien jest całemu złu, jakie na nich spadło – tłumaczył sobie gorączkowo i biegł, pełen rosnącej złości, w stronę bezbronnej sylwetki.

– Obrzydliwy brudny włóczęga! Won! Uciekaj stąd! I to już! – krzyczał, dobiegając do płotu. Po drodze potknął się na ogrodowej ścieżce i jego agresja jeszcze wzrosła.

Bezdomny najpierw się skulił, a potem próbował uciekać. Lecz słabe, kalekie nogi nie niosły go wystarczająco szybko. Więc zatrzymał się, zasłonił rękami twarz i czekał. Jego prześladowca skoczył i szarpnął za długie, rozczochrane włosy. Pod gęstą grzywą ukazała się nagle chuda, blada twarz o ogromnych, świetlistych oczach, ale rozjuszony ojciec Ewy nie był w stanie zastanawiać się nad wyglądem obcego. “Widzę dwa Nieba, pełne skłębionych chmur, za którymi, gdzieś bardzo, bardzo daleko, kryje się oślepiający i świetlisty błękit” – przemknęło mu przez głowę, lecz fala gniewu przerwała tę myśl.

– Ty ohydny, brudny, nachalny gnojku! Ty… ty…! Ja ci pokażę! – i Jan zakrztusił się własną, niekontrolowaną złością. Stracił oddech, zaczął kaszleć – i wraz z tym kaszlem, szarpiącym płuca, powoli uchodziła z niego ślepa i bezmyślna furia. Nagle poczuł, że pragnie objąć tego obcego człowieka i zapłakać nad jego i swoim nieszczęściem. Chciał płakać nad samotnym i chorym, nad sobą, bezradnym i cierpiącym, nad swoją małą, skazaną na śmierć córeczką. Ale Bezdomny już oddalał się ścieżką, kuśtykając, a jakoś głupio byłoby za nim biec. Jan stał więc nieruchomo, patrząc w ślad za nim.

“Jutro… jutro go odnajdę i przeproszę. Nie, nie przeproszę, jest głuchy i niemy. Ale dam mu coś, co go ucieszy. Czekoladę? Książkę z obrazkami?… Nie, nic nie naprawi tego, co zrobiłem. Jestem głupi i podły, a miałem siebie za rozumnego człowieka”, rozmyślał wstrząśnięty, wracając powoli do domu. Wstydził się teraz samego siebie i nie wiedział, co zrobić z tym nie znanym mu wcześniej uczuciem. Może jednak dogonić obcego? Zaprosić do domu? Nakarmić?

Stanął na progu i rozejrzał się. Ścieżka przecinająca łąkę była pusta. Wyszedł na piętro i z wysokości balkonu przepatrzył okolicę. Ale po Bezdomnym nie było śladu.

Anna z Ewą wróciły do domu zmęczone i zniechęcone. Od jutra trzeba znowu przeszukiwać dom babci, lecz pozostawało coraz mniej zakamarków i nabierały coraz większej pewności, że starsza pani wyrzuciła pióro.

Na progu domu powitał je Jan. On też był przygaszony i smutny.

– I co? – spytał niepewnie.

– Na razie nic – odparła Anna. – A u ciebie?

Jan miał ochotę zwierzyć się im ze swego okrutnego postępku, lecz wstrzymał go wstyd. Nie chciał też sprawić przykrości Ewie; wiedział, że dziewczynka lubiła obcego. Bezdomny pewnie tkwi teraz w swojej ruderze, a będąc samotnym, nikomu się nie poskarży. “Może to i lepiej?” – pomyślał odruchowo Jan, zażenowany na wspomnienie swego zachowania.

– W jednej chwili mam pewność, że Aniołów nie ma, a w drugiej, że one istnieją – odparł wymijająco.

– Pewnie, że istnieją, tatusiu – wtrąciła córka.

– A może jest z nimi właśnie tak, jak mówisz: raz są, to znowu ich nie ma, i to właśnie wtedy, gdy najbardziej ich potrzebujesz? Mam uczucie, że są takie chwile, gdy one o nas zapominają. Ale nie pytaj komputera o to, czy istnieją tylko gdzie mamy ich szukać – westchnęła Anna.

Annę szokowała zmiana, jaka w niej zaszła raptem w ciągu doby: ona, chłodna racjonalistka, szukała wraz z córką pióra, które być może należało do Anioła. Nikt z jej przyjaciół nigdy by w to nie uwierzył.

Dziewczynka poszła spać, a jej rodzice zostali sami.

– Wiesz, ja całkiem serio myślę, że Anioły być może istnieją – zwierzył się Jan swojej żonie.

– Oczywiście, że istnieją! – krzyknęła nieco za głośno. Mąż spojrzał na nią uważnie.

– Nie rozumiesz. Ty czepiasz się tej myśli, bo chcesz mieć nadzieję. A ja ci to mówię jako naukowiec: nie wykluczam, że one są. Są, tak jak ty, ja, jak Ewa, tyle tylko że nie każdy może je widzieć.

– Ależ muszą być! – zawołała Anna.

– Wcale nie muszą, i tak twierdziłem jeszcze wczoraj. Dziś wiem już bardzo dużo o Aniołach. Lecz nie doszedłem jeszcze do tego, jakie formy mogą przybierać, objawiając się ludziom, poza tą najczęstszą postacią Istoty ze skrzydłami. Wyobraź sobie, jedna Amerykanka twierdzi, że ujrzała Anioła jako Japończyka, co oznacza, że może on przybierać każdą ludzką postać – zamyślił się Jan. – Jednak wszystkie informacje z Internetu mówią o Świetle. Światło jest punktem wyjścia do powstania Aniołów, a także do ustalenia postaci, w jakiej egzystują i w jakiej się objawiają.

– Ależ one mogą się objawiać na różne sposoby – szepnęła nagle Anna, tak jakby powtarzała czyjeś płynące ku niej myśli: – Możesz je słyszeć jako wewnętrzny głos, który ci szepcze, żebyś nie jechał autem, tylko autobusem. Mogą być cieniem, który cię powstrzyma przed wejściem na jezdnię, gdzie grozi ci wypadek. Mogą być szelestem liści, który tak cię zaniepokoi, że podejmiesz decyzję inną, niż zamierzałeś, bo ta pierwotna doprowadziłaby cię do zguby. Mogą być nawet czarnym kotem, który przebiegnie ci drogę i zmienisz plany na korzystniejsze. Mogą być nieznajomą na ulicy lub Japończykiem. Czemu nie? Ale mogą też być przepiękną postacią z wielkimi, ba, ogromnymi skrzydłami, wieczorem ujrzysz w kącie pokoju lub wysoko na Niebie…

– Z wielkimi skrzydłami… Z ogromnymi skrzydłami – zamruczał nagle Jan i znowu zasiadł do komputera. Kliknął myszą i odpłynął w inne rejony, nie słysząc, jak Anna kończy:

– …mogą też siedzieć sobie w komputerze i podglądać, co na ich temat wypisują ludzkie Istoty.