– Przepraszam, kto oczekuje?

– Czy mówię nie dość jasno? Powtarzam: społeczność szkolna.

– A jak to po niej poznać?! – zapytałem z emfazą.

– Po pierwsze, po nastrojach – odpowiedział rzeczowo jak doświadczony lekarz. (To odgrywanie roli skrajnego doktrynera szalenie go bawiło.) – O czym się mówi, rozmawia… – dorzucił poglądowo. – Po wtóre zaś, po otwarcie formułowanych wnioskach, jakie są wysuwane przez ciała przedstawicielskie.

– To znaczy, przez kogo, na przykład?

– Choćby przez koło doradcze naszej organizacji.

– Koło doradcze… – westchnąłem. – Ciekawe. Nie miałem pojęcia, że coś takiego istnieje.

– No, to teraz już macie.

– No dobrze, lecz o co chodzi? – zmieniłem nagle ton na szorstki i rozdrażniony. – Co to ma ze mną wspólnego?

– Już najuprzejmiej wyjaśniam – odpowiedział pokorą. – Chodzi o akcent muzyczny. O to, byście zagrali – zaakcentował czasownik. – Byście waszych zdolności użyli dla dobra ogółu.

Uśmiechnąłem się blado („a więc tutaj ich boli”).

– Co niby miałbym zagrać? – spytałem odpychająco.

– Ach, nic nadzwyczajnego! Przy waszej wirtuozerii to, doprawdy, igraszka.

– No więc?

– Kilka hiszpańskich melodii… Piosenki z tamtych lat.

– Nie mam tego, niestety, w swoim repertuarze – przybrałem wyniosłą pozę rozrywanego maestra.

– Dostarczymy wam nuty – pośpieszył z zapewnieniem.

Stało się dla mnie jasne, że mu naprawdę zależy, i chciałem się przekonać, ile jest gotów poświęcić.

– Tu nie chodzi o nuty – powiedziałem kapryśnie. – Ja w ogóle nie grywam tego rodzaju rzeczy. Grywam jedynie jazz albo… muzykę poważną.

– Ejże, nie przesadzajcie! Co to jest dla was zagrać kilka hiszpańskich kawałków!

– Rzeczywiście, niewiele – przyznałem nonszalancko. – Nie pozwalają mi jednak na to moje zasady. Ludzie zasad, jak wy, powinni to zrozumieć. Ale mam dla was radę.

– No? – wycedził nieufnie.

– Zaproście do współpracy nasz „Tercet egzotyczny”. Przy jego specjalizacji… kubańskie pieśni ludowe… nadaje się jak znalazł do waszego programu.

– Zrobiliśmy to już – oświadczył bez entuzjazmu. – Ćwiczą – dodał z wyższością.

– W takim razie, w czym rzecz? Macie oprawę muzyczną.

– Jeżelibyśmy mieli, nie byłoby tej rozmowy.

Zaświtał mi nagle pomysł groteskowego numeru. Puściłem próbną strzałę:

– No, skoro, rzeczywiście, jesteście w takiej potrzebie… może i, ostatecznie, mógłbym się na coś przydać.

– To jest poza dyskusją – uśmiechnął się nieszczerze.

– Rozumiem, że potrzeba „przerywników muzycznych” lub „muzycznego tła” w hiszpańskim stylu i rytmie, by przybliżyć odbiorcy narodowy charakter przypominanej historii.

– Macie kwalifikacje nie tylko artystyczne, ale i oświatowe. Nasz człowiek od agit-prop nie ująłby tego lepiej!

– Dziękuję za uznanie. A wracając do rzeczy: otóż mógłbym wykonać kilka hiszpańskich motywów z opery Carmen Bizeta, na przykład: Habanerę lub Pieśń toréadora. Albo… Bolero Ravela w transkrypcji na fortepian. Pasowałoby wam?

– Widzę, że mimo smutku, jaki wyziera wam z twarzy, jesteście w świetnym humorze.

– Bynajmniej nie żartuję – oświadczyłem z przejęciem.

– To w takim razie, zwyczajnie brak wam oleju w głowie. To pachnie sabotażem!

– Sabotaaażem! – zakpiłem. – Nie obrażajcie się, lecz tak stawiając sprawę, to wy ujawniacie braki, i to elementarne, w zakresie wiedzy muzycznej. Obawiam się, że nie wiecie, czym jest Carmen Bizeta. Otóż jest to opera na wskroś rewolucyjna! Bo co przedstawiały opery do czasu Carmen Bizeta? Historie mitologiczne, legendy, wątki baśniowe. Puszyli się w nich bogowie, książęta, arystokraci. A kto zajął ich miejsce w obrazoburczej Carmen? Otóż to! Proletariat! Doły społeczne. Lud. Robotnice, żołnierze, mniejszości narodowe (mam na myśli Cyganów). I wy mi powiadacie, że użycie motywów z tego jakże słusznego dzieła klasyki muzycznej zakrawa na dywersję! Opamiętajcie się!

– Dobra, dobra – rzekł Kugler protekcjonalnym tonem. – Nie popisujcie się. Wiem, że do kpin i błazeństw macie szczególny pociąg. Lecz nie zrobicie mnie w konia.

– Bolek, mówmy poważnie – przeszedłem nagle na ty, wpadając w ton poufały, a nawet kumoterski. – Kto się tu zorientuje, co to jest za muzyka? Że jakiś marsz, powiedzmy, to Marsz przemytników akurat. Zastanów się, człowieku! Nie wiesz, jaki jest poziom? Spokojna głowa, nikt, nawet „koło doradcze” nie będzie miało pojęcia.

– To twoje ostatnie słowo? – nie dał się jednak wciągnąć (tyle że przyjął „ty”).

Skręcało mnie ze złości, że nijak nie mogę go zażyć. Nie dałem za wygraną:

– Pozwól – kiwnąłem głową i ruszyłem powoli w kierunku sali muzycznej. Wahając się, poszedł za mną.

Zasiadłem do pianina i zagrałem szkicowo kilka znanych tematów z koncertu na gitarę Joaquina Rodriga – owych smętnych melodii, w których wibruje nastrój hiszpańskiego pustkowia, spalonej, rdzawej ziemi i apatycznych gór.

– No, może być? – spytałem, me przerywając gry.

– Co to jest? – odbił pytanie z wyraźną nieufnością.

– Takie kawałki ludowe – wzruszyłem ramionami, zdejmując palce z klawiszy.

Milczał przez dobrą chwilę. Siedziałem nieruchomo z rękami na kolanach i pochyloną głową.

– Dobra – powiedział wreszcie. – Niech będzie. Weźmiemy to. Chociaż sprawdzimy jeszcze – podniósł palec do góry w geście błazeńskiej przestrogi i zabrał się do odejścia.

– Chwileczkę – krzyknąłem za nim. – Jest tylko jedna sprawa… Zatrzymał się i odwrócił.

– O co chodzi? – zapytał.

– Jeżeli mam wziąć w tym udział, to muszę mieć zaświadczenie zwalniające mnie z lekcji. Inaczej, to nic z tego. Nie będę się tego uczył w czasie wolnym od zajęć.

– To jest praca społeczna! – obruszył się przesadnie.

– Jak uważasz – odrzekłem. – Ja powiedziałem swoje. Obrócił się na pięcie i wyszedł zamaszyście.

Po kilku dniach jakiś chłopak (jego drugi zastępca, jak okazało się później) dostarczył mi pisemko, którego zażądałem. U dołu widniała pieczątka i podpis Solitera.

Prace przygotowawcze dobiegały już końca, gdy po raz pierwszy przyszedłem na próbę akademii. Rzecz była właściwie gotowa. Doskonalono całość: retusze, drobne skróty, dynamika i tempo.

Pracą kierował Karakan. Siedział przy małym stoliku, na którym stała lampka, leżał scenariusz programu i zdjęty z ręki zegarek (radziecki, niklowy Poljot), i z długopisem w ręku śledził tok widowiska. Zauważywszy mnie w drzwiach, przywołał gestem do siebie i wskazał na krzesło obok.

Biorący udział w programie dzielili się na trzy grupy: recytatorów, mówców i „Tercet egzotyczny”. Do tego dochodził jeszcze zapowiadacz-narrator – wysoki Karol Broda z dziesiątej A (z angielskim) – persona w pewnym sensie najważniejsza w programie, swoisty mistrz ceremonii, pełniący jednocześnie funkcje konferansjera, sprawozdawcy-mentora i kapłana pamięci.

Rzecz zaczynała się od słynnego wiersza Władysława Broniewskiego. Karol Broda wchodził majestatycznie na scenę, stawał przed mikrofonem i przeszywając widownię piorunującym spojrzeniem, mówił powoli, eksponując głoskę „r”, która w jego ustach warczała jak złowróżbny werbel:

Umierający republikanie,
Brocząc po bruku krwią swoich ran,
W krwi umaczanym palcem na ścianie
Wypisywali: „No pasamn!”

Na kolejnych zwrotkach, do Karola Brody dołączali stopniowo pozostali wykonawcy. Wchodzili na estradę po troje, stawali z pochylonymi głowami, po czym podnosili je dramatycznie i włączali się do recytacji, skandując słowa ostatniej linijki.

Ogniem, żelazem napis ten ryto

– grzmiał Karol Broda swoim spiżowym głosem -

pośród barykad z bruku i serc. Tak się rodziła wolność Madrytu

– i w tym momencie pierwsza trójka wspomagała go chórem:

droższa niż życie, trwalsza niż śmierć.

Po chwili na estradzie było już sześcioro wykonawców. Karol Broda niestrudzenie kontynuował:

Na nią dwa lata parły faszyzmy,
ogniem, żelazem żłobiąc jej kształt.
Wolność na posąg rosła ojczyzny

– zawieszał dramatycznie głos, a szóstka wykrzykiwała unisono:

tej, która depcze ucisk i gwałt.

W ostatniej zwrotce wprowadzona była pewna modyfikacja: chór „bojowników” (w ostatecznej sile dziewięciu) nie skandował już z przodownikiem całej linijki, a tylko dwa ostatnie jej słowa, będące przewodnią frazą i tytułem utworu. Karol Broda zbliżał się patetycznie do finału:

W wierszu mym – wolność, równość, braterstwo,
wiersz mój zbroczony krwią swoich ran

– niezależnie od interpretacji recytatora, nie było jasne, dlaczego i w jaki sposób wiersz broczy krwią, i kto go właściwie poranił -

Jeśli ma zginąć, niech poprzez śmierć swą

w wykonaniu Karola Brody klauzula tego wersu brzmiała jak „śmierćstwo. (zapewne wskutek rymu z „braterstwo”) -

… niech poprzez śmierćstwo
głosi nadzieję:
„NO PASARAN!”

– padał z dziesięciu gardeł gromki okrzyk w rytmie: ósemka, dwie szesnastki, ćwierćnuta, przy czym wszyscy wznosili w tym momencie zaciśniętą prawą pięść.

Po kilkusekundowej, dramatycznej pauzie Karol Broda rozpoczynał swój narracyjny maraton.

Przedstawiana historia, inkrustowana obficie wyimkami z przemówień, rezolucji i odezw, roiła się od sprzeczności, z którymi niewprawny umysł, nie obeznany zwłaszcza z prawami dialektyki, zupełnie sobie nie radził.