–  Otóż to! A do tego, był jeszcze bardzo niemiłym typem. Drażliwy odludek i dziwak, nienawistnik i tchórz.

– Ale jak pięknie pisał! – powiedziałem przekornie, dając do zrozumienia, że chwyciłem już żart i podejmuję zabawę. – I jak był uzdolniony! Dlaczego nie właśnie w tym dopatrzeć się skutku udręk, zaznanych i w życiu płodowym? Ja na miejscu tej pani – znów otworzyłem książkę na stronie tytułowej i położyłem dłoń pod bladą dedykacją – żartowałbym inaczej. Po zdaniu „Moje peregrynacje w porównaniu z tamtymi są dziecinną igraszką” napisałbym ze smutkiem: „Niestety, nie będzie geniusza”.

– Nie jesteś zadowolony ze swojej pani profesor? – uśmiechnął się zagadkowo. – Jest bardzo inteligentna.

„Uwaga, niebezpiecznie!”, zaświeciła mi w głowie czerwona lampka alarmu. „Cofnąć się, i to zaraz!”

– Owszem – przyznałem rzeczowo, jakbym oceniał ucznia. – Geniuszem jednak nie jest. – I zmieniłem kierunek: – A skoro już o niej mowa: pan Jerzyk nazwał ją, o ile dobrze słyszałem, „La Belle… Victoire”, czy tak?

– Nie przesłyszałeś się – odparł, uśmiechając się dalej.

– No właśnie, skąd to miano?

– Nie wiesz, co znaczy „belle”? – zapytał ironicznie. – Nie bardzo chce mi się wierzyć, byś nie znał tego słowa, zwłaszcza jako jej uczeń.

– Dobrze pan wie, o co pytam – również się uśmiechnąłem. – Mnie chodzi o samo imię, a nie o piękny przydomek.

– No cóż, imię jak imię, co w nim widzisz dziwnego? – wyraźnie bawił się ze mną, trzymając coś w zanadrzu.

– Nie, nic – zamknąłem Wspomnienia Joanny Schopenhauer i położyłem je na blacie sekretery, tuż obok albumiku. – Poza tym, że pierwsze słyszę – wolałem w tym momencie nie patrzeć rozmówcy w oczy – by tak się nazywała.

– Fakt, jest to jej drugie imię. Czy znaczy to jednak, że gorsze? Gdybyś wiedział, dlaczego zostało jej nadane, uznałbyś je zapewne za daleko ważniejsze – podniósł gdańską książeczkę i wstawił ją na półkę.

– „Dlaczego” zostało nadane, czy „po kim”, „na czyją cześć”?

– „Dlaczego”, „z jakiej okazji”.

– No, no? – spytałem błazeńsko. – Ciekawość mnie bierze, doprawdy. W trzydziestym piątym roku?

– Kto ci powiedział, że wtedy?

– W tym roku się urodziła.

– Co wcale jeszcze nie znaczy, że została ochrzczona.

– A kiedy to się stało?

– Dopiero w dwa lata później, jesienią w trzydziestym siódmym.

– Dlaczego dopiero wtedy?

– Ha! To jest właśnie pytanie – znów się uśmiechnął figlarnie.

– Trzyma mnie pan w napięciu.

– Chcieli ochrzcić ją w Polsce. Dlatego z tym zwlekali, aż powrócą do kraju. A później, prawdę mówiąc, nie wiem już, na co czekali.

– Więc co się takiego stało jesienią w trzydziestym siódmym, że uczynili to wreszcie?

– Co się stało!… – posmutniał i zamilkł na dłuższą chwilę. – Powziął pewną decyzję – zaczął w końcu półgłosem – która kazała się liczyć z wielkim niebezpieczeństwem. I chciał uregulować wszelkie sprawy rodzinne.

– Znów jakaś wyprawa w góry?… Hindukusz? Himalaje?

– Nie, nie – zaprzeczył gorzko. – Gorzej, o wiele gorzej.

– Gorzej? – nie wytrzymałem. – No, niechże pan powie w końcu!

– Właśnie się zastanawiam, czy powinienem to mówić – błądził wzrokiem w przestrzeni. – Zanadto się rozgadałem – kręcił przecząco głową. -To nie są sprawy dla ciebie.

Zamarłem. I zgłupiałem. Po tylu opowieściach, po takiej swobodzie mówienia, nagle, ni stąd, ni zowąd, tak osobliwa zmiana! Myślałem gorączkowo, jak przełamać ten opór. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli tego nie zrobię, to stracę, być może na zawsze, szansę poznania prawdy- Nie wydrzeć teraz z niego, co miał już na języku, znaczyło zaprzepaścić dotychczasowy trud.

Przymknąłem na chwilę oczy i zagrałem va banque :

– To nie fair – powiedziałem. – Sam pan naprzód zaczyna, a potem ucina w pół słowa?… Czym sobie zasłużyłem, by mnie traktować jak dziecko?

– Masz rację. – (Odetchnąłem.) – Istotnie, tak się nie robi. – Palcami prawej ręki objął czoło i skronie i, krzywiąc się w grymasie bolesnego przełomu, przeciągnął nimi w dół po wygolonych policzkach. – Więc zgoda, powiem ci. Tylko musisz mi przyrzec, że z nikim, ale to z nikim!, nie będziesz o tym gadał. Przyrzekasz?

– Oczywiście.

– No, trzymam cię za słowo – podniósł rękę do góry, z wyprostowanym palcem. – Otóż tamtej jesieni, niespodzianie dla wszystkich, powziął naraz decyzję wyjazdu do Hiszpanii, gdzie od półtora roku szalała wojna domowa. To stąd to drugie imię.

Po zagadkowym prologu, jakim poprzedził odpowiedź, niby się spodziewałem czegoś nadzwyczajnego, to jednak, co usłyszałem, zupełnie zbiło mnie z tropu.

– O ile dobrze rozumiem, nie w celach turystycznych…

– Dobrze rozumiesz – przytaknął z odrobiną ironii.

– Był komunistą? – spytałem.

– Słyszałeś o komunistach, którzy by chrzcili dzieci?

– No właśnie…

– Właśnie, właśnie! – przedrzeźnił mnie pobłażliwie. – Czułem, że zaczniesz pytać, i dlatego urwałem. Bo to jest cała historia, w którą wolałem nie wchodzić. No, ale słowo się rzekło. – (Znów odetchnąłem z ulgą.) – Trudno, kobyłka u płotu – zapatrzył się przed siebie, jak gdyby zbierał myśli.

– Przepraszam, zanim pan zacznie… – na zdobytym przyczółku chciałem się, mimo wszystko, solidniej zabezpieczyć – czy mógłbym to z siebie zdjąć? – ująłem klapy kurtki i rozchyliłem je nieco.

– Czy mógłbyś zdjąć? – powtórzył, z wyraźnym roztargnieniem.

– Zrobiło mi się gorąco.

On jednak nie reagował, wyraźnie coś go trapiło. Na linii jego wzroku znajdował się telefon stojący na galeryjce na filcowej podkładce.

– Wiesz co? – ocknął się wreszcie.

– Taak? – odrzekłem półgłosem, podwyższając o stopień stan gotowości bojowej.

– A co byś powiedział na to, abyśmy poszli na spacer? Nie wychodziłem dziś z domu. Przewietrzyłbym się chętnie.

„Co on knuje, u licha?!”, ogarnął mnie niepokój. „Trzeba bardzo uważać, żeby mi się nie wymknął!”

– Jest chłodno i nieprzyjemnie – podjąłem próbę blokady. – Typowy listopad. Ohyda!

– No, ale tak czy inaczej, musisz wrócić do domu. Nie lepiej w towarzystwie?

– Na pewno – przyznałem ochoczo. – Zastanawiam się tylko, czy ta paskudna aura będzie sprzyjać rozmowie. Obawiam się, że nie.

– Przynajmniej nie zaszkodzi. A ściany… chyba wiesz…

– Co ściany? Nie rozumiem.

– A ściany mają uszy! – przesadnie zaakcentował, dając do zrozumienia, że mówi oczywistość, i ruszył do przedpokoju.

Coraz bardziej napięty, podążyłem w ślad za nim.

– Zgaś tam u mnie w pokoju – polecił wkładając płaszcz.

Cofnąłem się posłusznie i przycisnąłem guzik w drewnianej podstawie lampy. W oczach pozostał mi obraz pierwszej kartki papieru wkręconej w wałek maszyny. U góry, w lewym rogu, widniało imię, nazwisko i adres gospodarza, nieco niżej, po prawej: „Minister Spraw Wewnętrznych”, a jeszcze niżej, po środku, sześć dużych liter: „SKARGA”.

– Są twoje rękawiczki! – doszedł mnie głos z korytarza.

– Gdzie były? – odkrzyknąłem, opuszczając gabinet.

– Na wieszaku, za prętem. Schowały się pod beretem – podał mi je, ubrany.

– To co, idziemy?

– Chodźmy. Szczęknęła zasuwa zamka.

16. No pasaran!

Chociaż nie miałem powodu, aby się niepokoić, że otwarty już sezam zamknie się niespodzianie (złożone mi przyrzeczenie i podjęta w ślad za tym zagadkowa ostrożność były wystarczającą rękojmią), duch przezorności jednak nie dawał mi spocząć na laurach, zmuszając, bym w dalszym ciągu zachował gotowość do zmagań – mobilizował wiedzę, która, w razie potrzeby, mogłaby mi posłużyć jako pomocna podpora lub czarodziejskie zaklęcie.

Wojna domowa w Hiszpanii… Co o niej słyszałem? Wiedziałem? Jaki obraz wydarzeń tworzyła propaganda?

W szkole koncentrowano się głównie na historii ojczystej, z rzadka czyniąc wypady ku dziejom innych narodów. Zdarzało się to zazwyczaj, gdy jakieś epizody wiązały się z losem Polski. Wyprawy Napoleońskie, monarchia Austro-Węgier, upadek caratu w Rosji – to były największe tematy z zakresu historii powszechnej. No, może jeszcze przebieg Rewolucji Francuskiej i Komuna Paryska.

Co do czasów współczesnych, obraz całego świata zdominowały bez reszty: rewolucja rosyjska i hitlerowski faszyzm. To one, niczym dwa centra o monstrualnej sile, nadawały sens temu, co działo się z ludzkością.

Rewolucja rosyjska była „przełomem w dziejach”. Uzdrawiając cudownie wielki naród rosyjski, przeobrażając go rychło z najbardziej zacofanego w najbardziej postępowy, niosła jutrzenkę swobody innym narodom świata. To właśnie dzięki niej uciemiężone ludy jęły podnosić głowę i walczyć o swoje prawa, a Polska odzyskała państwowość i niepodległość, którą, poniekąd słusznie, straciła była na skutek „sobiepaństwa wielmożów” i „rozwydrzenia szlachty”, czyli przez złe z istoty „klasy posiadające”.

No, ale jak to jest na tym najlepszym ze światów, przeciw wszelkiemu dobru powstaje zaraz zło. I prometejski ogień, wzniecony z takim trudem przez „wielki naród rosyjski”, stał się natychmiast celem zaciekłego ataku wrogich ludzkości sił. Niestety, i nasze państwo znalazło się wśród nich, odegrawszy w dramacie iście haniebną rolę. „Polscy jaśniepanowie, pod wodzą J. Piłsudskiego, burżuja, nacjonalisty i kontrrewolucjonisty”, zamiast okazać wdzięczność Republice Radzieckiej za obalenie caratu, podjęli przeciw niej wojnę, którą psim swędem wygrali (szkodząc w ten sposób wszystkim – własnemu narodowi i innym narodom świata).

Jednak największe zło zalęgło się na Zachodzie, a w szczególności w Niemczech. Nikczemny imperializm przybrał tam formę faszyzmu, który miał cofnąć świat do stadium niewolnictwa („zawrócić koło historii”). Wolność, dobrobyt i szczęście w Ojczyźnie Proletariatu były do tego stopnia solą w oku Reakcji, że rozpętała wojnę. „Wielki Kraj Rad” jednakże poradził sobie ze złem. Naprzód zajął pół Polski, ratując przynajmniej tę część od barbarzyńskiej napaści, a później, gdy napastnik poważył się iść dalej, zmusił go do odwrotu i zagnawszy do domu, powalił i uśmiercił.