– Czułem, że tak się stanie – odezwał się wreszcie „mój uczeń”. – Obraził się pan na mnie.

– Nie obraziłem się – odparłem zamyślony. – Zastanawiam się tylko, co powinienem powiedzieć.

– Niech mi pan powie prawdę.

– Ba! Ale cóż jest prawda? – zadałem pytanie Piłata.

– Pan chyba wie najlepiej – popatrzył na mnie smutno.

„Puisque ça se joue comme ça… [195] , przypomniał mi się tekst z finału Fin de partie, „grajmy to właśnie tak!” i wtedy podjąłem decyzję.

Zwyczajem Konstantego, zatrzymałem się nagle i mojemu rozmówcy spojrzałem prosto w oczy:

– Dżentelmen, jak dobrze wiesz, nie mówi o takich rzeczach, nawet jeżeli sprawa należy do przeszłości. Odstąpię jednak tym razem od tej świętej zasady, bo budzisz moją sympatię. Musisz mi jednak przyrzec, że nie powtórzysz nikomu…

– Nie powtórzę, na pewno! – przyobiecał skwapliwie.

– Słowo? – podniosłem poprzeczkę, wychodząc z założenia, że im usilniej będę domagać się dyskrecji, tym prędzej wszystko wygada.

– Słowo. Słowo honoru.

– Dobrze. Więc teraz słuchaj… Nie była mi obojętna. Fascynowała mnie. Pisałem pod jej kierunkiem kunsztowne wypracowania. Aż jedno z nich, na temat Michela de Nostre-Dame (o gwiazdach i znakach Zodiaku), zgłoszone przez nią na konkurs Ambasady Francuskiej dla młodzieży szkół średnich uczącej się francuskiego, zyskało wyróżnienie i dało mi prawo udziału w tak zwanej „letniej szkole” w pobliżu Tours nad Loarą. Zasada była taka, że jechało się na nią ze swoim nauczycielem, bo i on miał tam staż, w zakresie metodyki. Pojechaliśmy razem. Uczeń i pani profesor. Na koniec urządzono turniej recytatorski. Zgłosiłem się do niego. Mówiłem fragment Racine’a, monolog Hipolita, i wziąłem pierwszą nagrodę. Była nią podróż w Alpy: wycieczka do Chamonix. Pojechałem tam sam, ale po paru dniach, pamiętam, szóstego sierpnia, przyjechała i ona. Spotkaliśmy się na stacji i poszliśmy w masyw Mont Blanc. Powiedziała mi wtedy, że urodziła się tam… no, nie na samym szczycie, lecz w ogóle w tym rejonie, w pobliżu „dachu Europy”. A kiedyśmy dobrnęli do schroniska Vallota, zaczęła mówić wiersz, który czytała jej matka, zanim ją urodziła i później nad kołyską…

Jeśli gra się to tak…

Uniosłem lekko głowę i zmrużyłem powieki; i niby ją naśladując, wcieliłem się w Konstantego (podaję w tłumaczeniu):

Jest zagadką, co z czystego poczęło się źródła.
Pieśń tylko, i to z trudem, może ją przeniknąć.
Albowiem jakim się rodzisz, takim już pozostajesz;
jakiekolwiek by były
przeszkody i wychowanie,
nic nic ma takiej mocy,
jak same narodziny
i pierwszy promień światła dla nowonarodzonego.

– Zrrrozumiałeś? – spytałem z francuskim „er” Jerzyka. – Czy mam ci przetłumaczyć?

– Zrozumiałem, to proste – odpowiedział jak ja.

– To opowiadam dalej… Wzruszenie spotęgowane rozrzedzonym powietrzem – ciągnąłem jak w natchnieniu – sprawiło, że zasłabła. Starałem się ją ocucić.

„Na co ty sobie pozwalasz?”, powiedziała przekornie, gdy odzyskała przytomność.

„Ośmielam się panią ratować”, odpowiedziałem z uśmiechem.

„No no!”, pogroziła mi palcem. „Chyba nazbyt ofiarnie…”

Na pamiątkę tej całej, osobliwej przygody dostałem od niej pióro. Patrz, oto ono. Mont Blanc – dobyłem z wewnętrznej kieszeni mój mały „Hommage à Mozart” i podałem go chłopcu.

Wziął pióro drżącymi rękami i spojrzał na nie nabożnie, po czym odczytał półgłosem napis na złotym pasku obiegającym nakrętkę:

– Meisterstück… - I powtórzył: - Meisterstück… Meisterstück… Wreszcie oddał mi je i podniósł ku mnie oczy. Były wielkie jak spodki i pełne bezbrzeżnej tęsknoty.

– To wszystko – powiedziałem wzruszając ramionami. – Doprawdy, „wielki romans”! – dodałem ironicznie, by do reszty go dobić.

Opuścił wolno głowę. Nie wiedział, co zrobić z rękami. Wreszcie, po długiej chwili, wyszeptał – jakby do siebie:

– Wtedy to były czasy!

Nic już na to nie rzekłem. Przemknęło mi tylko przez myśl, kiedy chowałem pióro, że może jednak wcale nie urodziłem się za późno.

[195] Jeśli gra się to tak…