– I cóż to był za aforyzm?

– Osobliwa przestroga przed nazbyt ciężką pracą.

– Mnie chodzi o to, co rzekł wtedy, gdy się rozbrykał. Że jedynym pisarzem polskiego pochodzenia, który się wybił w świecie i wszędzie jest czytany, jest autor Lorda Jima, który nie pisał po polsku. Wiesz, ile on miał lat, kiedy wyjechał z kraju?

– Nie wiem dokładnie. Dziesięć?

– Tyle co ty… Rok mniej. I nie znał angielskiego.

– Czytała pani Zwycięstwo? - wykorzystałem okazję.

– Nie… „Victorie”? Non - uśmiechnęła się blado, jakby do własnych myśli.

– Szkoda. Niech pani przeczyta.

– Uczynię to niezwłocznie, gdy tylko… – nie dokończyła.

– Gdy tylko co? – podjąłem.

– Gdy tylko wrócę do domu – zrobiła „wielkie oczy” i uśmiechnęła się kpiarsko.

Zbliżaliśmy się do bloków, za którymi już zaraz leżało znajome osiedle. Znowu szliśmy w milczeniu.

„Co ona kombinuje?”, myślałem gorączkowo. „Do czego właściwie zmierza? Po co ten cały wywiad? Jeszcze nigdy w ten sposób nie rozmawiała ze mną! Mimo ironii – poważnie. – Co będzie? Co zaraz będzie? I – j a k ma do tego dojść?”

– O ile dobrze pamiętam – przerwała wreszcie ciszę – ty, w tym waszym spektaklu, za który was wyróżniono, mówiłeś fragment Końcówki. Zgadza się, czy coś mylę?

– Owszem, a skąd pani wie? – (Znowu zbiła mnie z tropu.) – O ile j a dobrze pamiętam, nie oglądała go pani.

– Nie tylko t y wszystko wiesz – spojrzała na mnie znacząco. – Ja także wiem… niejedno – uśmiechnęła się chytrze. – Choć akurat w tym wypadku sprawa jest bardzo prosta: mój zastępca, pan… no! – pstryknęła lekko palcami, grając ostentacyjnie zapomnienie nazwiska – no, jakże wy go tam zwiecie?

– Soliter.

– Voilà! Otóż po prostu pan S. pokazał mi twój scenariusz.

– Ach, więc to pani sprawka! – zaśmiałem się jadowicie. – To pani kazała zatrzymać! No no, ładnych rzeczy człowiek się dowiaduje.

– Ja? – wykrzyknęła wesoło. – Nie mam z tym nic wspólnego.

– Jak to nie? Przecież słyszę: pokazał pani scenariusz…

– I co niby z tego wynika?

– Po co miałby to robić, jeśli nie tylko po to, by pani podjęła decyzję?

– Podjęłam. Pozytywną.

– Więc dlaczego był „szlaban”?

– Zaczął mnie przekonywać, że to jest zbyt ponure… za mało patriotyczne… i w ogóle jakieś takie… nie bardzo… „defetystyczne”!

– No i co pani na to?

– „Jeśli tak pan uważa”, powiedziałam spokojnie, „to niech pan to zatrzyma”.

– Asekuranctwo – stwierdziłem.

– Możliwe. Choć, z drugiej strony, czasem jest lepiej ustąpić, zwłaszcza w niewielkiej sprawie, by kiedy indziej wygrać… coś znacznie ważniejszego.

– Ciekawy jestem, co – rzekłem wyzywająco.

– Harmonijną współpracę – odparła z kamienną twarzą. – Nie mówiąc już o czymś takim – spojrzała na mnie twardo – by móc cię wyciągnąć z opałów, w jakie przez swój „maksymalizm”, czyli najczystszą głupotę, wpadłeś u pani biolog.

– Ona mnie obrażała! – zapiałem histerycznie. – I z pani… podkpiwała – dodałem lizusowsko.

– I co, mój niezłomny rycerz musiał się unieść honorem!

– Takie są jego zwyczaje – owinąłem się w myślach, z rozmachem, peleryną.

– To znaczy, że nie czytał uważnie Lancelota.

– To prawda – podchwyciłem. – Chciałem go czytać z panią.

– No dobrze, ale nie o tym mam zamiar teraz mówić. Interesuje mnie, czy pamiętasz tę sztukę?

– Końcówkę? No, jako tako.

– Czytałeś w oryginale?

– Nie, tylko w tłumaczeniu.

– No tak…

– Co w tym złego?

– To, że nie możesz jej znać, nawet znając na pamięć.

– No, to już chyba przesada. A co, tak marny jest przekład?

– Pour en dire le moins. [181]

– No więc?

– Ciekawa jestem, czy pamiętasz coś z kwestii… jedynej tam roli żeńskiej.

– Nell?

– Proszę, znasz imię! Brawo! A jakiś tekst?

Włączyłem swą małpią pamięć, lecz ani jednego słowa nie mogłem z niej wydusić.

Zapadła chwila ciszy.

– Tak też myślałam – rzekła przerywając ją wreszcie. – Pewnie! Któż by pamiętał, co tam ględzi kobieta, w dodatku kaleka i stara! Pamięta się, oczywiście, co mówią mężczyźni, prawda?

– A Fedra?

– To „mężczyzna”, jak o tym dobrze wiadomo – odbiła z kpiącym uśmiechem. – „Pragnie niemożliwego”. Jak twoja Panna z Zodiaku – rzuciła mi spojrzenie. -Natomiast Nell jest kobietą. Nie umownie. Bezwzględnie.

Błysnęło mi coś nareszcie:

– „Co tam, staruszku? Masz chęć?”

Kpina na jej obliczu przeszła w politowanie.

– Czy coś nie tak? – spytałem.

– Owszem, tak. Jak najbardziej – mówiła z cierpką ironią. – I to już wszystko. Tak?

Najdelikatniej mówiąc.

– To chyba jej pierwsza kwestia – zacząłem się tłumaczyć. – Dlatego zapamiętałem. A poza tym jest śmieszna.

– Rien n’est plus drôle que le malheur… [182] – powiedziała powoli, spoglądając mi w oczy, jakby mnie miała na myśli.

– Przepraszam, to miało być o mnie?

– Ale skąd! – zaprzeczyła. – To tylko inny cytat.

– O ten pani chodziło?

– Niezupełnie – mruknęła, błądząc myślami gdzie indziej. Znowu zapadła cisza.

Moje napięcie rosło. Szliśmy już przez osiedle. Do pokonania zostało kilka krótkich alejek. Bezwiednie, mimowolnie, wyrywałem do przodu.

– A ty dokąd? – spytała i zatrzymała się, gdy jako pierwszy skręciłem w pewną odnogę chodnika, który najkrótszą drogą prowadził pod jej dom.

– A, nie wiem… – zacząłem się jąkać. – Tak jakoś mi się poszło… Szukałem w pamięci słów i… zamyśliłem się.

Przyjrzała mi się uważnie, po czym ruszyła prosto. Podążyłem w ślad za nią.

– Widzisz – zaczęła znowu jakby przerwany wątek – to też jest taki pisarz, co wybrał obcy język.

– Kto? – po „wpadce” przed chwilą byłem zupełnie zgubiony.

– Kto! Autor Końcówki.

–  Aha. No i co z tego?

– Nic. Informuję cię – wzruszyła ramionami. – Dopominałeś się, abym cię douczała… jak nasz pan fizyk Rożka… więc spełniam twe życzenie. Daję ci ekstra-lekcję. Z teorii względności… języków.

Stanęła w świetle latarni.

– No, jesteśmy na miejscu – powiedziała z uśmiechem. (Jej dom był sto metrów dalej.) – Dziękuję ci, mój rycerzu. A tu masz jeszcze cadeau [183] od swojej pani profesor – otworzyła torebkę i zanurzyła w niej rękę.

Z jednej z wewnętrznych kieszonek – dostrzegłem to natychmiast – wystawał kawałek okładki zielonkawej książeczki z napisem „PASZPORT SŁUŻBOWY”.

Madame wyjęła tymczasem niewielki, biały tomik i podała mi go.

Na okładce widniały blado-niebieskie litery, które się układały – pod nazwiskiem autora – w piramidkę tytułu:

Fin de partie

suivi

de Acte sans paroles [184]

Dół karty zamykał napis „Les Editions de Minut” [185] , a w środku się czerniła pięcioramienna gwiazdka złączona z małym „m”.

– To jakby opis sceny z Paolem i Francescą – powiedziałem półgłosem, wpatrując się w okładkę.

– Z kim? – zamknęła torebkę.

– Mówiłem pani już kiedyś. Z tymi, co raz czytając opowieść o Lancelocie, przestali w końcu czytać i… nie czytali dalej.

– Tak się na ogół dzieje – rozłożyła ramiona w geście „Tak to jest! C’est la vie!”

–  To proszę mi jeszcze coś wpisać – szukałem rozpaczliwie jakiegoś posunięcia, które by choć o chwilę pozwalało grać dalej. – Książka bez dedykacji?

– Kto powiedział, że bez? Jest wpisana. Jak trzeba.

Odchyliłem okładkę. Na karcie tytułowej, napisany ołówkiem, widniał następujący, czterowersowy tekst:

Patrz strona trzydziesta druga, ostatnie słowo Nell.

Przymiotnik? Czy czasownik w trybie rozkazującym?

Oto ostatnie pytanie na zakończenie nauki.

Pour mon meilleur disciple [186]

24 czerwca

– Ołówkiem? I bez podpisu? – podniosłem wzrok znad książki.

– Istnieje jeszcze ktoś, kto mógłby ci się tak wpisać? – zapytała zalotnie.

– Właściwie… nie – odrzekłem.

– No więc o co ci chodzi? A że ołówkiem? No cóż… może któregoś dnia będziesz chciał to wymazać.

– Forma tej dedykacji… – zacząłem tajemniczo – a nawet jej prozodia… – pogłębiałem napięcie – wydaje mi się skądś znana.

– Skąd? – zapytała rzeczowo.

– Podobnie wpisała się komuś… – spojrzałem jej prosto w oczy, w ostatniej chwili jednak zmieniłem tor pocisku i powiedziałem spokojnie: – Joanna Schopenhauer.

– Zapewniam cię, nie czytałam – zrobiła znak przysięgi. Zacząłem kartkować tomik, szukając wskazanej stronicy.

– Nie teraz – wstrzymała mnie, dotykając mej ręki. – Później. Gdy wrócisz do domu.

„Teraz”, rzekł do mnie głos, parafrazując Hamleta. „Jeśli ma się to stać, to teraz. Nie później. Teraz!”

Przytrzymałem jej palce i znowu spojrzałem w oczy.

– Fin de partie już był – zacząłem z bijącym sercem. – A teraz… Acte sans parole - i, jak to wiele razy widywałem na filmach, zacząłem się wolno zbliżać ustami do jej ust.

– Non – powstrzymała mnie, dosłownie w ostatniej chwili. – To byłby straszny kicz. A przecież tego nie lubisz.

Przełknąłem nerwowo ślinę i opuściłem głowę.

„Więc jednak nie”, pomyślałem. A wtedy powiedziała:

- Non,… Pas cette fois… Pas encore… Et pas ici bien sûr… – A jeszcze po chwili dodała: – Un jour… ailleurs… peut-être… Quand ton oeuvre sera finie [187] .

[181] Najdelikatniej mówiąc


[182] Nic nie jest tak śmieszne jak nieszczęście.


[183] upominek


[184] Końcówka po czym Akt bez słów


[185] „Wydawnictwo Północy”


[186] Dla mego najlepszego ucznia


[187] Nie… Nie tym razem… Jeszcze nie… I nie tu oczywiście… (…) Kiedyś… gdzie indziej… być może… Gdy twe dzieło będzie skończone