ROZDZIAŁ SIÓDMY

34. Praktyki nauczycielskie

Czy opowiadać dalej? – Cóż, to jeszcze nie koniec. – A zatem opowiadam.

Czas moich lat studenckich był gorący i zły. Gorący, bo wiele się działo i stało w moim życiu; zły, bo zaborcza władza, po latach względnego umiaru w nękaniu obywateli i rujnowaniu kraju, znów pokazała kły i plugawe oblicze.

Czytałem, studiowałem, doskonaliłem warsztat; poznawałem zarazem różne rozkosze życia, korzystając ze swobód, jakie dawała dojrzałość; spiskowałem niewinnie, dojrzewałem w oporze. Tymczasem dookoła tryumfowała raz po raz podłość, nikczemność i zbrodnia. Naprzód heca żydowska i antyinteligencka; potem Czechosłowacja: przyjście jej z „bratnią pomocą”; a wreszcie zwykła rzeź w starym, moskiewskim stylu, w Gdańsku, a zwłaszcza w Gdyni.

Miałem to, czego chciałem! Mocne wrażenia! Dreszcze! Historię przez większe „H”! Nie mogłem nareszcie narzekać na nijakość i nudę.

Gorzkie to było spełnienie niedawnych pragnień i marzeń, by żyć w ciekawych czasach. Tym bardziej, że ich „krzepiącej”, „inspirującej” mocy doświadczałem nie tylko z bezpiecznej perspektywy – jako czytelnik prasy, telewidz i radiosłuchacz, lecz również na własnej skórze, jako student, a zwłaszcza – początkujący autor.

Po czystce na uczelni, poziom wykładów i ćwiczeń drastycznie się obniżył; wzrosły natomiast drakońsko dyscyplina i rygor. Sławetny docent Dołowy został dziekanem wydziału; profesor Levittoux wyjechał z kraju na stałe; Jerzyk, i tak dotychczas spychany na margines, poszedł w zupełną odstawkę. Tryumfowały miernoty, jednostki żądne kariery, zawistne, sfrustrowane. Stało się dla mnie jasne, że nie ma tam czego szukać, że trzeba się skupić na sobie i w pojedynkę, samotnie, formować własny los. Było to zresztą zbieżne z moimi aspiracjami.

Pisałem. Żyłem w świecie wyobraźni i formy. Dawało mi to poczucie niezależności, wolności. Ten modus vivendi jednak był skuteczny do czasu. Prędzej czy później bowiem, traktując swoje zajęcie nie jako samoobronę, a w każdym razie nie głównie, lecz mimo wszystko próbę zmierzenia się ze sztuką, musiałem wyjść z samotni i owoce swej pracy zaprezentować światu. I tu zaczynał się obłęd – szkoła godności i dumy, piekło upokorzenia. Bo chociaż to, co pisałem, daleko odbiegało od historii współczesnej i nie miało właściwie nic wspólnego ze światem „przodującego ustroju”, zawsze w urzędzie cenzury budziło podejrzliwość, żądanie zmian lub skrótów, a w każdym razie podjęcia tak zwanych „negocjacji”, które nie mogły się skończyć inaczej niż „kompromisem”, choćby w małym zakresie. Odnosiłem wrażenie, że zasadniczym celem instytucji cenzury nie jest bynajmniej stanie na straży prawomyślności, lecz metodyczne łamanie kręgosłupa autorom; uświadamianie im, że sami nic nie znaczą i wcale nie są potrzebni, i jeśli nie przystaną na dane warunki gry, przestaną w ogóle istnieć.

Cenzura jakby z góry była nastawiona na „nie”, cokolwiek do niej trafiało. Autor zawsze żył w strachu, choćby napisał wierszyk o muchach i komarach. „Dlaczego właśnie muchy?” mógł usłyszeć pytanie. „I w dodatku komary? – Co, że brud i zaraza? Toście mieli na myśli? – Nie, nie, nie może tak być! Jeśli, istotnie, wam chodzi o piękno naszej przyrody, to winny być motyle i pracowite mrówki”. Gdyby zaś było odwrotnie, gdyby nieszczęsny poeta przyniósł wierszyk o mrówkach, usłyszałby z pewnością: „Dlaczego akurat mrówki? – Co, że niby nasz kraj to mrowisko, machina, a jego obywatele to wymienne roboty? Co, że u nas jednostka w ogóle się nie liczy, bo tylko jest trybikiem? – Nie nie, niedopuszczalne! Czas błędów i wypaczeń mamy dawno za sobą.”

Kiedy dałem do druku swoją drugą nowelę – Spotkanie z Dionizosem - o długiej, pieszej wędrówce Hólderlina przez Alpy, kiedy to miał widzenie i wpadł w „czarną dziurę. umysłu, usłyszałem pytanie (Solitera bez mała), czemu za bohatera obrałem akurat postać, którą Goebbels nazywał „chorążym Trzeciej Rzeszy”. Wyjaśnienia, poparte obfitą dokumentacją, wziętą z książek wydanych, rzecz jasna, w NRD, dowodzącą niezbicie, iż ze strony Goebbelsa było to świętokradztwo, przyjmowano niechętnie, bez przekonania, nieufnie. Wszystkowiedzący cenzor, wyraźnie po filozofii, puszczając wreszcie tekst po długich korowodach, dawał do zrozumienia redaktorowi pisma, iż doskonale wie, „co tu jest rozgrywane”, a mianowicie: „promocja zachodnich trendów myślowych, w tym egzystencjalizmu”, jako że Hôlderlinem zajmował się między innymi „osławiony Heidegger, filar tego kierunku, nawiasem mówiąc, faszysta”.

Było to jednak niczym w porównaniu z batalią, jaką musiałem stoczyć o dopuszczenie do druku mojej trzeciej historii z owego cyklu podróży (którego pierwszy zamysł narodził się jeszcze w szkole), a mianowicie noweli Pan markiz de Custine – o jego wojażu do Rosji w trzydziestym dziewiątym roku XIX wieku.

Gdy zaczynałem ją pisać, zdawałem sobie sprawę z ryzyka, na jakie idę; postać ta bowiem była jak najgorzej widziana w „ojczyźnie proletariatu”, mimo iż ostrze jej dzieła godziło dokładnie w to samo, co „masy ludowe w Rosji” i rewolucjoniści „wielkiego Października”, to znaczy w system carski, „ustrój wyzysku, hańby i poniżenia człowieka”. Co jednak wolno masom, a zwłaszcza bolszewikom, nie wolno byle komu, a już z całą pewnością – jakiemuś Francuzowi „pańskiego pochodzenia”. Przyczyna nienawiści do sławnego markiza nie tkwiła jednak bynajmniej w jego błękitnej krwi czy w tym, że był on Francuzem, ani nawet i w tym, że naruszał strzeżony, bolszewicki monopol na krytykę caratu, lecz w tym, że jego wizja Rosji mikołajewskiej, po pierwsze, odstręczała od Rosji jako takiej (co już było bluźniercze), po drugie zaś, że zza grobu, w sposób nie zamierzony, obnażała totalne i monstrualne kłamstwo, jakoby Rewolucja przyniosła wyzwolenie, a Rosja komunistyczna była ucieleśnieniem największej w dziejach wolności. Gdy się czytało „Listy” – opisy obyczajów panujących na dworze, stosunków międzyludzkich, życia na wsi i w mieście – nie można się było oprzeć uporczywemu wrażeniu, że czyta się reportaż ze Związku Sowieckiego, a nawet lęgła się myśl daleko bardziej zbrodnicza, mianowicie, że caryzm był niewinną igraszką w porównaniu z komuną – że ta ostatnia w destrukcji i w ciemiężeniu ludzi daleko prześcignęła swojego poprzednika.

Wspaniały tekst de Custine’a nie istniał w polskim przekładzie (mógł byłby się ukazać jedynie na emigracji, a w kraju tylko w okresie między dwiema wojnami, co jednak się nie stało) i w danym wypadku mój cel, jako autora noweli, różnił się dość istotnie od moich poprzednich zamierzeń. Tym razem dawałem pierwszeństwo samym faktom, historii, a nie interpretacji i własnej wyobraźni. Swoje zadanie widziałem w przypomnieniu markiza i jego słynnej podróży, w szkicowym przedstawieniu kilku jej epizodów i przytoczeniu fragmentów co świetniejszych zapisów. Z pełną premedytacją usuwałem się w cień; pragnąłem służyć historii, dać o niej choćby sygnał, przemycić w opowiadaniu coś z tego, co w innym przekazie nie miało prawa wstępu do świadomości ludzi żyjących w PRL.

Ledwo złożyłem tekst, zaczęły się korowody. „To nie ma najmniejszych szans”, mówili redaktorzy, nawet ci odważniejsi i którzy mnie popierali. „Co ci strzeliło do głowy, by pisać akurat o tym! Nie wiesz, gdzie my żyjemy?”

Upierałem się jednak, aby zaryzykować i wysłać rzecz do cenzury. W końcu tak się też stało. Odpowiedź, jaka nadeszła, nie była, wbrew prognozom, aż tak kategoryczna, niemniej żądano ode mnie poważnych skrótów i zmian. Głównie chodziło o tekst samego de Custine’a (czyli kilka cytatów, które przetłumaczyłem), ale i o niektóre moje sformułowania.

Zaczęły się negocjacje. I wtedy po raz pierwszy poznałem smak przegranej. Walka, w którą się wdałem, pod względem psychologicznym wciągała jak gra hazardowa. Paradoks polegał na tym, iż w miarę ustępowania i uginania się, pragnienie druku, miast słabnąć, stawało się coraz silniejsze. – Skoro już tyle oddałeś – odzywały się głosy, zewnętrzne i wewnętrzne – czemu się nagle upierasz przy tak nieistotnym drobiazgu? Przecież to tylko ornament! Co ci to daje? Nic! Chcesz stracić przez to całość? A jeśli tylko skreślisz albo zmienisz to słowo, podpisujemy do druku i masz kolejną pozycję.

Skreślałem, zmieniałem, kluczyłem. Ulegałem złudzeniu, że jestem od nich chytrzejszy. Trwało to tygodniami. Wreszcie tekst się ukazał. Zmieniony, nie do poznania. Czułem się podle, wstrętnie. Wyczerpany nerwowo, zniechęcony do siebie. Nawet słowa uznania, z jakimi się spotykałem, i pochwały kolegów na uniwersytecie, nie przynosiły ulgi, nie mówiąc o satysfakcji. Przeciwnik dopiął swego: dałem się uzależnić, uległem, zostałem złamany. Nie miałem do siebie szacunku.

Ów haniebny kompromis okazał się jednak korzystny (co było kolejną lekcją w tej szkole deprawacji). Druk ten bowiem przyśpieszył moją „premierę” książkową.

Kończąc czwarty rok studiów miałem w dorobku tom nowel – pod staroświeckim tytułem Podróże romantyczne.

I właśnie wtedy, nagle, wybuchła sprawa z Flauszem.

Doktor Ignacy Flausz był kierownikiem katedry metodyki i technik nauczania języka. Katedra ta, naukowo i obsadowo słaba, z powodów politycznych czy ideologicznych stała jednak wysoko i miała mocną pozycję. W państwie socjalistycznym, „z natury rzeczy lepszym i wyższym pod każdym względem od państw burżuazyjnych”, istnienie romanistyki na uniwersytecie (czy jakiejkolwiek innej filologii „zachodniej”) służyło przede wszystkim szkoleniu „kadr językowych”, a nie humanistów, uczonych w dziedzinie literatury. Ci, formalnie rzecz biorąc, stanowili margines – bo na cóż byli potrzebni! Potrzebni byli ludzie znający obce języki – do służby w dyplomacji i w handlu zagranicznym, oraz do prowadzenia kursów i lektoratów i nauczania w szkole.

Dlatego też doktor Flausz wraz z grupą podwładnych mu osób, choć z wyznaczonej mu roli wywiązywał się słabo (z wszystkich specjalizacji właśnie nauczycielska miała najgorszą opinię), panoszył się na wydziale i do wszystkiego się wtrącał.

Był to już człowiek niemłody („przedwojenna miernota”, jak nazywał go Jerzyk), pod względem zaś charakteru przypominał Eunucha, Solitera i Żmiję, czyli nauczycieli pełnych kompleksów, drażliwych, walczących na każdym kroku o składanie im hołdów i oddawanie czci.