Podniosłem ku niej wzrok, a ona czułym gestem potargała mi włosy, po czym zrobiła zwrot, ruszyła energicznie i, skręciwszy w następną, wąską odnogę chodnika, zniknęła za rogiem budynku.

Uniosłem książkę ku oczom i odnalazłem stronicę numer 32, a na niej ostatnie słowo należące do Nell.

Słowo to brzmi: „Déserte” [188]

33. Wiek męski – Lâge viril

Czy warto opowiadać, jak czułem się po tym wszystkim – po tej „Nocy Walpurgii”, jak sobie, oczywiście, tę Noc Świętojańską nazwałem? O śnie nie było mowy. A następnego dnia byłem jak zaczadzony. Trapiące mnie od miesięcy pytania i niepokoje wybuchły z nową siłą.

Co to wszystko oznacza? Co ona o mnie wie – i o tym, co ja wiem o niej? I czego chce właściwie? – Jak należy rozumieć to całe postępowanie? Owo oscylowanie pomiędzy skrajnościami – między „lodem” a „żarem”, traktowaniem mnie z góry lub jakbym był powietrzem a ową szczególną uwagą okazywaną mi czasem i… wieloznaczną sympatią? – No i wreszcie ten finał! Ten taniec… I upominek… No i ta dedykacja – niezależnie od tego, jakie jest jej przesłanie – jakże podobna w formie do tego, co jej matka wpisała Konstantemu w gdańskim wydaniu Wspomnień Joanny Schopenhauer! Czyżby znała ten wpis, czy w ogóle coś wie?… I po cóż by w ten sposób miała się bawić ze mną?… – A te ostatnie słowa?, mówione po francusku, gdy „spadłszy z wysokości” opuściłem powieki i pochyliłem głowę?… To było serio czy żartem? Z wiarą czy bez pokrycia? Wyrazem jakiejś nadziei i chęci jej podtrzymania czy bałamuctwem, drwiną, tanią, zgraną formułką wziętą z repertuaru flirtu towarzyskiego?

Jak wcześniej, tak i teraz wszystkie te dociekania, analizy, domysły zakończyły się fiaskiem. Nie doszedłem do żadnej przekonującej konkluzji, której mógłbym się trzymać. Tym razem jednak cierń, jaki ranił mi serce, był na tyle kłujący, że nie mogąc wytrzymać, postanowiłem działać.

Zadzwonić do niej – myślałem nazajutrz przed południem. – Wykorzystać nareszcie ten numer telefonu, który wtedy zdobyłem! Poprosić o spotkanie i zażądać wyjaśnień. A jeśli się wykręci, to, trudno, najść ją w domu!

„Przyszedłem. Musiałem przyjść”, układałem naprędce otwierający monolog. „Musimy porozmawiać. Proszę mi wreszcie powiedzieć, jasno i bez ogródek, co pani o mnie wie, co pani o mnie myśli i o co pani chodzi. Nie może mnie pani zostawić z tyloma pytaniami. Co znaczy, żebym uciekał? Dokąd, kiedy i jak? Czemu mi pani to radzi? Co jest pani motywem? I wreszcie, co znaczy to ‘kiedyś’, kiedy ukończę dzieło? Pani w to wierzy, czy nie? Mówi pani poważnie, czy rzuca słowa na wiatr? Ja muszę taką rzecz wiedzieć…

Chwyciłem za słuchawkę i wykręciłem numer. Telefon nie odpowiadał. Zacząłem ponawiać próby, z początku co pół godziny, z czasem co parę minut. Nic. W dalszym ciągu cisza.

Wypiłem setkę wódki i pojechałem do niej.

Było słonecznie, upalnie, mniej więcej pierwsza w południe. Zasłony w obu oknach były pozasuwane. Serce zabiło mi mocniej. „Śpi, odsypia wczorajsze”, myślałem, wchodząc po schodach, „wyłączyła telefon. Jest nie ubrana. Naga? W koszuli nocnej? Szlafroku?. Dzwonek (typu „ding-dong”) nie wywołał jednakże oczekiwanych następstw. Żadnych kroków, odgłosów, pytania „kto tam?”, otwarcia. Cisza jak makiem zasiał. Z uchem przytkniętym do drzwi długo nasłuchiwałem, czy nie jest to aby pozór i czy po jakimś czasie nie rozlegnie się wreszcie choćby najcichszy szmer. Nic jednak takiego nie zaszło.

Zupełnie jak Jean-Louis, który chcąc spotkać Anne i nie zastawszy jej w domu, popędził do Deauville, wskoczyłem do autobusu i pojechałem do szkoły.

Trwało sprzątanie po balu. Gabinet był zamknięty. Zmyśliwszy jakąś historię o brakującym podpisie na podaniu na studia, spytałem sekretarki w rogowych okularach, gdzie jest „pani dyrektor”.

– Pani dyrektor nie ma – odpowiedziała pod nosem, nie fatygując się nawet, by podnieść ku mnie wzrok. – Wyjechała na staż.

– Jak to? – wyrwało mi się. Nie panowałem nad głosem ani nawet nad sensem wypowiadanych słów: – Przecież dopiero co była.

– Była, ale się zmyła – odparła z przykrym uśmiechem.

– To co ja teraz zrobię? – powiedziałem bezradnie.

– Jedź na dworzec, jak musisz – poradziła z przekąsem. – Może ją jeszcze złapiesz.

– Mówi pani poważnie? – uchwyciłem się tego jak przysłowiowej brzytwy. – Na który? – zapytałem. – Kiedy odjeżdża pociąg?

– A bo ja wiem dokładnie!… – wzruszyła ramionami. – Ja jestem od czarnej roboty – dodała z fałszywą pokorą. – Mnie się o takich rzeczach nie mówi, nie informuje. Dla kancelistki jak ja to za wysokie progi. Słyszałam tylko, przypadkiem, że podobno z Gdańskiego. Gdzieś teraz, po południu.

Wybiegłem z kancelarii i pognałem na dworzec. Z wiaduktu zobaczyłem stojący długi skład o mieszanych wagonach – europejskich i „ruskich”. „Moskwa-Warszawa-Paryż, godzina 15.10”, przeczytałem w przelocie na tablicy odjazdów. Lecz kiedy wbiegłem na peron, tym razem jak w złym filmie: pociąg właśnie już ruszał. Mijały mnie wagony, naprzód zielone – sowieckie, a potem w różnych kolorach: niemieckie, francuskie – „zachodnie”. Widniały na nich tabliczki z nazwami miast docelowych. Najczęściej migał napis: „Paris-Nord”, „Paris-Nord”, „Paris-Nord”…

Z nastroju melancholii, w jaki popadłem w tych dniach, wyrwały mnie dopiero egzaminy na studia. Konieczność sprostania zadaniom, które przede mną stawiano, koncentracja uwagi na osiągnięciu celu, wir spraw, nowi ludzie, rywalizacja, „giełda” – wszystko to, w jakiejś mierze, rozproszyło mój mrok. Gdy jednak sesja minęła, przynosząc mi na koniec obywatelstwo studenta, i w drugiej połowie lipca stanąłem w obliczu wakacji, mój „nieład i wczesna udręka” wróciły na wokandę.

Żeby się z nich wyzwolić, a w każdym razie uchronić przed ich kolejnym nawrotem, postanowiłem wyjechać. Tym razem jednak nie w Tatry, jak przez ostatnie lata, tylko nad Bałtyk, do Gdańska, dokąd jeździłem dawniej, w dzieciństwie i w latach chłopięcych, i gdzie z tamtego okresu miałem pewnego kolegę, nieco starszego ode mnie, w którego towarzystwie – przynajmniej w owym czasie – czułem się dobrze i raźnie. Jarek – bo tak miał na imię – żył w innym świecie niż ja, wymiernym i pożytecznym, świecie zagadnień technicznych i praktyki życiowej; był radioamatorem, modelarzem, wędkarzem, mało go obchodziła literatura i sztuka, miał rower i motocykl, studiował budowę okrętów. Liczyłem, że ten świat – związany z życiem, prosty – wraz ze wskrzeszonym, być może, nastrojem beztroskich wakacji, któreśmy wspólnie spędzali, przyniesie mi jakąś ulgę, a może i całkiem ukoi me skołatane nerwy i pozwoli nareszcie zapomnieć o Madame.

Rachuby te i nadzieje nie okazały się złudne. Jarek, choć wyrósł i zmężniał, w istocie niewiele się zmienił. Dalej był „równym chłopakiem”, pogodnym i rzeczowym, nie tkniętym jeszcze nijak przez macki i jad zepsucia. Przyjął mnie tak jak dawniej – jakby nie było przerwy w naszych letnich spotkaniach i jakby czas stał w miejscu. Znów byliśmy „kumplami”, „sztubakami”, „zuchami”, o czystych, niewinnych sercach i dziecinnych marzeniach. Chodziliśmy, jak przed laty, na tenisa, nad morze, na długie spacery po lesie; Jarek montował radio według własnego projektu z „najlepszych tranzystorów”, z którego później, wieczorem, słuchaliśmy stacji „zachodnich” i radia Luksemburg. Jeździliśmy też motorem – do stoczni i do portu, i z różnych miejsc na molo patrzyliśmy na statki – stojące, wpływające i te na horyzoncie.

Był to przyjemny czas. Beztroski i nostalgiczny. Niespodziewane, cudowne przedłużenie dzieciństwa. Wejście w krąg spraw i przeżyć, do których, jak sądziłem, nie było już powrotu.

Aż w którąś upalną niedzielę, gdy „jak za dawnych lat” snuliśmy się bez celu po starym Gdańsku-Wrzeszczu, stała się dziwna rzecz. Na ulicy Polanki Jarek zatrzymał się i wskazując na jakieś stare zabudowania, zeszpecone okropnie przez bure, tandetne baraki i mury z drutem kolczastym, powiedział kilka słów, których w najmniejszym stopniu nie spodziewałem się po nim:

– Patrz, to był kiedyś dom letni rodziny Schopenhauera… Wiesz, co się teraz tu mieści?… Półwięzienie: poprawczak. Niezły ma gust nasza władza…

Przytaknąłem milcząco, nie dając po sobie poznać, ani że mnie to obeszło, ani że w ogóle wiem coś na temat Schopenhauera. Cała ta sprawa jednak – niespodziewane ujrzenie legendarnej siedziby z jednoczesnym poznaniem jej obecnego stanu, a zwłaszcza przeznaczenia – zrobiła na mnie wrażenie i dziwnie mnie poruszyła.

Zacząłem tam powracać, już bez towarzystwa Jarka, i długo się przyglądałem – domostwu i otoczeniu. A potem poszedłem jeszcze na Stare Miasto w Gdańsku, by zobaczyć ów dom po południowej stronie ulicy Świętego Ducha, który widniał na zdjęciu w gdańskim wydaniu Wspomnień Joanny Schopenhauer. Nie ujrzałem go jednak. Nie istniał od końca wojny, jak później się dowiedziałem. W miejscu, gdzie stał, było pusto: zostały tylko schodki prowadzące donikąd.

I nawet nie wiem kiedy, prysnął nastrój i czar odzyskanego dzieciństwa. Przestało być nagle jasno, „zabawowo”, beztrosko. Spędzanie czasu z Jarkiem zaczęło mnie nużyć i męczyć. Jego sposób myślenia, zajęcia, poczucie humoru, dopiero co tak kojące mą obolałą duszę, wydały mi się naraz infantylne, harcerskie.

Lecz co właściwie było przyczyną tej odmiany? – Niespodziewane spotkanie z domem Schopenhauerów? – Dlaczego? Co te zniszczone pamiątki miały ze mną wspólnego? – Że bardzo okrężną drogą łączyły się z Madame? Że jakąś dziwną alchemią wskrzeszały pamięć o niej? – Owszem, ale ta sprawa była bardziej złożona; i w pełni ją zrozumiałem dopiero po pewnym czasie. Na razie tkwiłem we mgle i niosła mnie jakaś fala – myśli, emocji, nastroju.

Wróciłem do Warszawy w stanie dziwnego skupienia i pobudzenia umysłu. Kłębiło mi się w głowie od różnych pomysłów, obrazów, a zwłaszcza zdań i dialogów, które się układały w kawałki opowiadania. Leżąc na swoim łóżku, obłożony książkami na temat Schopenhauera (głównie o jego życiu), drążyłem w wyobraźni niektóre dane i fakty i rozwijałem je w sceny – w rozmowy i sytuacje. Wreszcie zacząłem pisać.

[188] Homonim: „Uciekaj; wiej stąd; uchodź” albo, jako przymiotnik: „pusta; nie zamieszkana”. W kontekście – w pierwszym znaczeniu.