Samym pomysłem prezentu – że ma to być właśnie pióro – nawiązywała zarówno do mojej interpretacji zajęcia gwiezdnej Panny, jak i do mego wyznania, iż chciałbym być pisarzem.

W przejawach tej nadzwyczajnej pamięci i precyzji odnajdywałem ślady – jakby dalekie echo – charakteru jej ojca z relacji Konstantego. Przypomniał mi się ów fakt z historii ich znajomości, gdy o dwunastej w południe jakiegoś szóstego sierpnia spotkali się w Szwajcarii przed jakąś małą stacyjką, umówiwszy się tam – z jego inicjatywy – osiem miesięcy wcześniej, nagle i przypadkowo, na ulicy w Warszawie.

Ale i to jeszcze nie wszystko! W mozaice złożonej ze słów jawiły się bowiem kamyki pochodzące z pokładów „geologicznych” jej życia, o których „oficjalnie” nic mi nie było wiadomo. Widokówka z Mont Blanc, fraza „la force de l’âge” i wreszcie ta „Victorie” użyta nie tylko w funkcji dopełnienia „souhaits”, lecz również imienia – podpisu. Oczywiście, to wszystko dawało się wytłumaczyć innymi powiązaniami. Kartkę pocztową z Mont Blanc mogła wybrać ze względu na markę wiecznego pióra, a nie z uwagi na plany i marzenia jej ojca związane z jej miejscem narodzin; „la force de l’âge” jest frazą z języka potocznego, nie trzeba zaraz czytać Simone de Beauvoir, by się nią posługiwać; a „Victoire”, ostatecznie, mogło stanowić aluzję do puenty wypracowania i Zwycięstwa Conrada cytowanego obficie w „Cahier des citations”.

Nie wierzyłem w to jednak. Wierzyłem, że ma to związek z głębokim nurtem jej życia. Lecz jeśli miałem słuszność, jeśli te wszystkie „stygmaty”, istotnie, były ekspresją jej „danych osobistych”, to powstawało pytanie, po co się tak bawiła. Czyżby wiedziała jednak, co ja wiedziałem o niej (jakim cudem? od kogo?) i w tej szczególnej formie dawała mi o tym znać? Co chciałaby przez to osiągnąć?

I wreszcie pytanie kluczowe: czy cała ta niespodzianka miała związek z „mon oeuvre” – moim niedawnym debiutem? Czyżby czytała mój tekst? Jak na niego trafiła? I cóż by to znaczyło? „Ładnie piszesz, więc teraz… napisz, proszę, coś dla mnie. W hołdzie swojej miłości… swojemu Mozartowi”?

Poszedłem do Konstantego i z głupia frant go spytałem, czy zwracał komuś uwagę na moje opowiadanie. Odpowiedział, że owszem, paru swoim znajomym. – A za granicę przypadkiem nie wysyłał nikomu? – Spojrzał na mnie zdziwiony. Wyjąłem wówczas z kieszeni widokówkę z Mont Blanc i moje nowe pióro i podając mu je, rzekłem z kamienną twarzą:

– Dostałem to pocztą z Francji. Ma pan jakąś koncepcję, od kogo to może być?

Obejrzał pióro uważnie, kiwając z uznaniem głową; zerknął na widokówkę i uśmiechnął się blado. A kiedy ją odwrócił i popatrzył na tekst, stężał i znieruchomiał.

– I co pan o tym sądzi? – przerwałem wreszcie milczenie.

– Nie wiem, co o tym myśleć – powiedział dziwnie zmieniony.

– O czym? – wciąż udawałem pierwszego naiwnego.

Wtedy z półki nad lampą znów wyjął ów stary tomik obłożony papierem i znowu go otworzył na karcie tytułowej, po czym, nad dedykacją, która tam była wpisana, położył kartkę z Mont Blanc i długo się przyglądał zestawionym dwóm tekstom.

– Wiesz, z czego to jest cytat – zapytał tonem stwierdzenia, wskazując na dwuwiersz francuski.

– No, oczywiście – rzekłem i uśmiechnąłem się w duchu, widząc jak mój „preceptor” pada oto ofiarą własnego bumerangu, którym rzucił był przy mnie prawie dwa lata wcześniej. – Z hymnu Ren Hólderlina.

– Tak – mruknął w roztargnieniu – ale z którego miejsca?

I wtedy nagle mój nastrój pewnego siebie magika, który panuje nad wszystkim i bawi się sztukmistrzostwem, rozwiał się niespodzianie. Bo nie zadałem sobie dotychczas tego pytania. Cytat ów w ogóle jakoś nie zajął mojej uwagi; prześliznąłem się po nim wpatrzony w inne podteksty, traktując go, nie wiem czemu, jako rzecz oczywistą. Znajdował się bądź co bądź w „Cahier des citations”, który miała w swych rękach. Widocznie dla mego umysłu to było wystarczające, by się niczemu nie dziwić. Tymczasem, jak oto właśnie zaczęło do mnie docierać, rzecz wcale nie była tak bardzo oczywista. W „Cahier des citations” ten tekst był po niemiecku i nie należał do grupy linijek wyróżnionych – podkreśleniem, a zwłaszcza dopisanym przeze mnie przekładem Konstantego – czyli tych „najważniejszych”, które figurowały w dedykacji jej matki. A zatem, rzeczywiście, czemu akurat ten, a nie inny wybrała? Bo pasował do zdjęcia? Lecz przecież na Mont Blanc nie ma żadnego źródła! Te słowa się odnosiły do tajemnicy Renu, który wypływa skądinąd. I wreszcie: w jaki sposób zdobyła je po francusku? Zadała sobie trud znalezienia przekładu (jak ja swego czasu w Centre)? Przetłumaczyła sama? W jednym i drugim wypadku musiałaby znać niemiecki. Czy znała? Jak to było?

Nie dając po sobie poznać, że sam uległem konfuzji, spytałem obojętnie:

– A jakie to ma znaczenie?

– Jakie? – uśmiechnął się dziwnie. – To – stuknął lekko palcem w kartkę z tekstem francuskim – bezpośrednio poprzedza – przeniósł palec na książkę – ten tu wpisany kawałek. To są następne słowa… Skąd ona o tym wie? – powiedział prawie szeptem.

– Kto? – maskowałem się dalej.

– Kpisz, czy o drogę pytasz… – mruknął zniecierpliwony. – Nie rozumiem, doprawdy, po co grasz tę komedię!

– Gram, bo sam nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi – zdjąłem nareszcie maskę. – Myślałem, że w tej sprawie może pan maczał palce. Teraz widzę, że nie. Rozumiem, że pan nie zna jej adresu we Francji…

– A co, na kopercie nie było?

– Gdyby był, to bym panu nie zawracał tym głowy.

– Nie znam – odrzekł Konstanty. – Mówiłem ci już kiedyś, że zerwała kontakty.

– Mogła je znowu nawiązać.

– Mogła. Nie nawiązała.

– Pan Jerzyk… też nic nie wie?

– O czym? – był najwyraźniej w innej „czasoprzestrzeni”.

– No, co się z nią dzieje. Gdzie mieszka.

– Nie sądzę… Zresztą, nie wiem… – poruszył ramionami, odstawiając na półkę obłożone papierem, „sczytane” Jugendleben… – Spytaj się go, nie możesz? Popytaj ludzi w Centre.

Spytałem. Rozpytywałem. Kręcono przecząco głową.