Uśmiechałem się smutno, jakbym mówił w ten sposób: „Chciałbym, ale nie mogę. Wzywają mnie, niestety, inne cele i plany. Gdzie indziej jest moje miejsce”.

A na to one wtedy:

– Szkoda. Naprawdę szkoda. Oby się pan nie minął ze swoim powołaniem.

Lecz rzecz prawdziwie komiczna i wzruszająca zarazem zdarzyła się dopiero ostatniego dnia praktyk, gdy po ostatniej lekcji, jaką poprowadziłem, w jednej z klas maturalnych, z entuzjastyczną opinią wręczoną mi przez lektorki, opuszczałem gmach szkoły, żegnając się z nią na zawsze.

35. Wtedy to były czasy!

Przy wyjściu czekał na mnie jeden z moich „słuchaczy” – z najwyższej klasy, tej właśnie, w której przeprowadziłem ostatnią z moich lekcji. Był to chudziutki chłopiec o miłej powierzchowności i ciemnych, smutnych oczach. Zwróciłem na niego uwagę na samym początku praktyk. Wyróżniał się wyglądem i znajomością języka, a poza tym wyraźnie przyglądał mi się z uwagą i łowił moje spojrzenie. Za jego odpowiedzi, a zwłaszcza za technikę czytania tekstu a vista nagrodziłem go piątką – jedynego tym stopniem. Dlatego też, gdym go ujrzał, jak zbliża się w moją stronę, uśmiechnąłem się w duchu, przekonany, że pragnie podziękować mi za to i połasić się trochę, jak czynią to czasem uczniowie.

Było jednak inaczej.

– Pan się nazywa… – zaczął i wyrzekł moje nazwisko z pytajną intonacją. Potwierdziłem, zdziwiony.

– Możemy porozmawiać? – zapytał z poważną miną.

– Proszę – odpowiedziałem, przyjmując pozycję „spocznij..

– Ale nie tutaj w szkole – wykrzywił się ze wstrętem. – Tutaj nie ma warunków.

– A gdzie?… Co proponujesz? – wzruszyłem ramionami.

– Chodźmy się przejść. Do parku.

– Do parku Żeromskiego… – znowu się uśmiechnąłem, tym razem już otwarcie.

– Tam jest spokojnie. Przyjemnie. Można usiąść na ławce.

– To chodźmy – powiedziałem i wyszliśmy z budynku.

– Czytałem – odezwał się w końcu po długiej chwili milczenia. „Aha! Więc o to chodzi!” – pomyślałem z ironią. „Literatura. Poezja. Chce pisać lub już pisze. I żeby mu ocenić…”Ale znów nie trafiłem.

– Czytałem – powtórzył głośniej. – I podobało mi się. Najbardziej te „Dwie sceny z życia Schopenhauera”. Ale nie o to chodzi. Nie o tym chcę z panem mówić – szedł z pochyloną głową.

– A o czym? – coraz bardziej zaczynał mnie intrygować.

– Pan kończył tę szkołę, prawda? – spojrzał na mnie z ukosa.

– Owszem – kiwnąłem głową. – A co, mówiono wam?

Uśmiechnął się zagadkowo.

– „Modern Jazz Quartet”, tak? – zagadka na jego twarzy zmieniła się w rozmarzenie.

– Co „tak”? – zrobiłem minę, że niby nie rozumiem.

– Był taki zespół, prawda?

– Owszem, był… i co z tego?

– Pan grał na fortepianie… i śpiewał… jak Ray Charles…

Nareszcie „byłem w domu”. Niewiarygodne! Legenda! Klasyczny szkolny mit! Byłem herosem mitu!

A chudy, smutny chłopiec ciągnął z gorączką w oczach:

– Mieliście klub jazzowy w warsztacie robót ręcznych… grywaliście wieczorami w oparach papierosów… a parę razy do roku były upojne jam sessions… podobno nawet studenci przychodzili tu do was… Było tak? Niech pan powie!

Patrzyłem na niego z góry, z przyjaznym pobłażaniem.

– Miało być, marzycielu! – powiedziałem z uśmiechem. – Miało, ale nie było. Nie było żadnego klubu ani żadnych jam sessions, a próby się odbywały po lekcjach, w gimnastycznej, w mdlącym zaduchu potu i nie domytych nóg… Opary papierosów!… Owszem, były… w klozecie! A gdyśmy raz zagrali Hit the Road… Raya Charlesa i, rzeczywiście, nam wyszło, to był to łabędzi śpiew: nazajutrz, dyscyplinarnie, rozwiązano nasz zespół, a mnie obniżono, za kpiny, stopień ze sprawowania.

Słuchał tego zachłannie, jakbym mówił, Bóg wie co, a gdy skończyłem, powtórzył, jakby do siebie: „Tak tak…”

Znowu szliśmy w milczeniu.

– A ten Teatr Szekspira? – przerwał je w końcu półgłosem. – Nie powie mi pan chyba, że i tego nie było?

– Teatr Szekspira! – prychnąłem. – Jaki Teatr Szekspira!

– No ten, który pan prowadził – wyjaśnił nie zrażony. – Dostaliście pierwszą nagrodę za Jak wam się podoba, nie powie mi pan, że nie! Wasz dyplom, w ramce, pod szkłem, wisi na ścianie w auli.

– Tam nie jest napisane „za Jak wam się podoba”…

– Ojej, no to inaczej… „za Cały świat to scena”… Teraz już pan się zgadza?… To jest zdanie z tej sztuki.

– To prawda – powiedziałem kładąc akcent na „to”. – Co jednak jeszcze nie znaczy, że graliśmy całą sztukę, a zwłaszcza, że nasze „kółko”, bo tak się to nazywało, było… „Teatrem Szekspira”.

– Podobno znał pan na pamięć dziesiątki monologów… a nawet potrafił pan… improwizować Szekspirem… mówić na każdy temat jedenastozgłoskowcem.

– Nie jest to wielka sztuka – użyłem z nonszalancją repliki Konstantego, jaką skwitował był niegdyś wyraz mego podziwu, iż Claire, matka Madame, czytała swobodnie gotyk.

– Nie sztuka! – zaśmiał się chłopiec. – Niech pan nie kokietuje! Nawet sam – tu wymienił sławne nazwisko ES-a – musiał się dobrze wysilić, by panu dotrzymać kroku.

– Przesada, gruba przesada – kręciłem przecząco głową. – Lecz przede wszystkim trzeba, byś wiedział takie rzeczy: to kółko teatralne, które z największym trudem udało mi się założyć, żyło krótko i marnie. Dało zaledwie jedną, i to skromną premierę, bez dekoracji, kostiumów: właśnie ów Cały świat… I nie był to żaden dramat, tylko tak zwana składanka: kawałki z różnych sztuk… wiązanka recytacji. Co się zaś tyczy nagrody, którąśmy rzeczywiście zdobyli na tym Przeglądzie, to nie życzyłbym ci… podobnego sukcesu.

– Dlaczego?

– Dużo by mówić. Niech ci wystarczy tyle: chciałbyś za… Dzieło Sztuki… dostać zegarek Ruhla? Z rąk wodzireja z Estrady? W Miejskim Domu Kultury? Na oczach krewkich wyrostków przybyłych na potańcówkę? I recytować przed nimi słynny monolog Jakuba o siedmiu scenach żywota?

– Wolałbym nie.

– No widzisz. A mnie się to zdarzyło.

– Tak tak… – znów mruknął do siebie.

Wkroczyliśmy do parku. Świeciło mocne słońce. Korony drzew i krzewy mieniły się kolorami. W ciepłym, stojącym powietrzu snuły się tu i ówdzie nitki babiego lata.

– Czy mogę panu zadać jeszcze jedno pytanie? – zapytał Smutny Chłopiec.

– Mów, śmiało – rzekłem z uśmiechem.

– A nie obrazi się pan?

– Zależy, do czego zmierzasz.

– Kiedy pan chodził do szkoły… – zaczął niepewnym głosem – to dyrektorką była podobno jakaś Francuzka… czy może pół-Francuzka?… właśnie nie wiem dokładnie…

Zamarłem, chociaż nic jeszcze nie świtało mi w głowie.

– Była Polką – odrzekłem. – Tyle że dwujęzyczną. Mówiła po francusku jak rodowita Francuzka.

– Aha – powiedział cicho. – I co to była za… pani?

– Nie wiem, o co ci chodzi – ciągnąłem go za język. – Co właściwie chcesz wiedzieć?

– No… kim była. I jaka. Jak się zachowywała.

Myślałem gorączkowo, jak na to odpowiedzieć.

– Inaczej niż inni – rzekłem. – Chodziła świetnie ubrana. I była… ciekawą osobą. Bardzo inteligentną.

– I bardzo ładną podobno – spojrzał na mnie z ukosa.

– Owszem, niebrzydką – rzekłem z odcieniem zblazowania.

– No tak – westchnął nerwowo. -A czy jest prawdą, że… – urwał i przełknął ślinę – że pan… – zaczął się jąkać – no… jakby to powiedzieć…

– Najprościej – podpowiedziałem z dobroduszną ironią, a jednocześnie czułem, że serce zaczyna mi bić coraz mocniej i szybciej, bo słyszałem już w myślach drugą część tego zdania: „że pan się w niej strasznie kochał”.

Lecz słowa, jakie padły, znaczyły co innego. Wykrztusił je nareszcie:

– Że miał pan z nią wielki romans.

Oniemiałem z wrażenia i zdjął mnie pusty śmiech, czego jednak zupełnie nie dałem po sobie poznać. Szedłem z kamienną twarzą i pochyloną głową, ze splecionymi rękami założonymi do tyłu, udając głęboką zadumę nad odległą przeszłością. Tymczasem gorączkowo trawiłem ów jej owoc w postaci słodkiej fikcji, który mi został podany przez niewinnego chłopca.

„Jak potężna jest siła… Woli i Wyobraźni”, myślałem rozbawiony, „że rodzi się taki mit i idzie w pokolenia! Wystarczyła ta ręka… ta ‘Fedra’ w gabinecie, widziana przez Mefista i przez Prometeusza, i ten taniec na balu, i to spotkanie pod kioskiem, śledzone z kolei przez Rożka (przez Rożka lub Kuglera?), by powstała ta bajka, silniejsza i znacznie trwalsza od rzeczywistej historii. Więc może i Madame, może i całe j e j życie wcale nie było takie, jak mnie się przedstawiało? Może sam wszystko stworzyłem… z pomocą Konstantego, który kochał się w Claire?”

Lecz cóż właściwie jest prawdą? Rzecz sama w sobie, dla siebie? Czy też: jak nam się jawi, jak ją sobie roimy? A może jedno i drugie? Lecz jeśli tak, to co wybrać? Prawdę niejawną czy jawną, jakkolwiek byłaby względna?

A poza tym… właściwie… czyż nie był to „wielki romans”? Czyż wszystko, co się złożyło na tę banalną historię, nie jest dla niego typowe? – Ciekawość, wola poznania, niejasne pożądanie… List miłosny w postaci – wypracowania o gwiazdach… Trochę niewinnej mistyki… Siedzenie, zazdrość, „golgota” w styczniową noc pod oknem… A potem „zmartwychwstanie”… wielkie wyznanie Fedry… i ręka, „gest zaślubin”… a wreszcie „Noc Walpurgii”… taniec i nocna schadzka… i tajemne zaklęcie… zapowiedź „drugiego przyjścia”… no i ów znak „z zaświatów”…

Dalej szedłem w milczeniu, analizując swe życie. – Czy kiedykolwiek później spotkało mnie coś takiego? – Flirty, miłostki, „afery”, zimne przygody ciała… Nie, to nie było to! To było „ziemskie”, zwykłe. Nie miało tamtej gorączki i nie miało – poezji. Nie miało też wiele wspólnego z tym, co nazywa się szczęściem. „Bo szczęście nie polega… – rację miał Tonio Kroger – „na tym, że jest się kochanym. Jest to zmieszane ze wstrętem zadowolenie próżności. Szczęściem jest kochać i chwytać drobne, zwodnicze zbliżenia – do tego, co się miłuje…”