A jednak, mimo tej biedy, czuł się innym człowiekiem. Wolnym, nie osaczonym. Wyzwolonym z napięcia, podminowania, lęku, że wszelki kontakt ze światem grozi konfliktem i walką; że wyjdzie z nich przegrany, upokorzony, opluty. Tam nie odczuwał tego. Tam, mimo że był nikim – cudzoziemcem, ze Wschodu, niemal bez grosza przy duszy – nie bał się. Był spokojny. Był sobą. Był normalny.

Ta pogoda wewnętrzna zaczynała się psuć, gdy zbliżał się czas powrotu.

– To jest jak nawrrót chorroby! – grzmiał Jerzyk zbolałym głosem. – Z dnia na dzień czujesz się gorzej, opadasz z sil, trracisz humorr. Ogarrnia cię beznadzieja, pogrrążasz się w apatii… Poczekaj, przeczytam ci coś – podszedł nagle do półki i wyjął z rzędu książek jakiś francuski tom. – Posłuchaj – i zaczął czytać (podaję w tłumaczeniu):

Kiedy udają się do Europy, są weseli, swobodni, zadowoleni, niczym rozbiegane konie albo ptaki wypuszczone z klatki; mężczyźni i kobiety, młodzi i starzy, wszyscy są szczęśliwi jak uczniacy na wakacjach; ci sami ludzie, wracając, mają miny kwaśne, są ponurzy i niespokojni, mówią mało, urywanymi zdaniami, a na ich czołach widać strapienie. Z różnicy tej wnoszę, że kraj, skąd wyjeżdża się z taką radością, a wraca z takim żalem, musi być okropny.

Zrrozumiałeś, czy przetłumaczyć?

– Zrozumiałem, to proste – odrzekłem cichym głosem, oszołomiony tym wszystkim, czegom był właśnie wysłuchał.

– Jak myślisz, o kogo tu chodzi? – nastawa! tymczasem Jerzyk. – Kogo dotyczą te słowa?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem… nie mam pojęcia.

– Rrosjan! – wykrzyknął Jerzyk. – Z XIX wieku! Z okrresu panowania Mikołaja Pierrwszego. Rrozumiesz, co to znaczy?… Jesteśmy już jak oni! Już nas w nich prze-rro-bio-no! To, co się nie udało białemu carratowi, udało się czerrwonemu!

– Kto napisał te słowa?

– Pan marrkiz de Custine. Arrystokrrata frrancuski. W trzydziestym dziewiątym rroku XIX wieku. Dokładnie zaś rzecz biorrąc: jest to spisana przez niego uwaga karrczmarza z Lubeki, którry oglądał w kółko podrró-żujących Rrosjan i takie miał spostrzeżenia…

15. La Belle Victorie

Czułem, że nie ma sensu rozmawiać dalej z Jerzykiem – podchodzić go, osaczać – żeby wycisnąć coś z niego. Zresztą, straciłem wenę i ochotę do gry. Wszystko, co usłyszałem w ciągu ostatniej godziny, bardzo mnie oddaliło od osoby Madame. Marzyłem, by stamtąd wyjść, znaleźć się na ulicy i w spokoju przetrawić ogrom myśli i spław, jakimi niespodziewanie zostałem naszpikowany. Dlatego też, gdy Jerzyk przerwał wreszcie na chwilę swój impulsywny monolog, wykorzystałem to zaraz i odezwałem się:

– Dziękuję, że tyle czasu zechciał mi pan poświęcić. Przekonał mnie pan. Całkowicie. Nie idę na te studia. Teraz już wszystko rozumiem – i podniosłem się z miejsca.

– Drrobiazg – rzekł krótko Jerzyk. – Miło mi, że się na coś przydałem. Gdy wyszliśmy na korytarz i Jerzyk zapalił tam światło, ze swego gabinetu wychynął pan Konstanty i zaraz do nas dołączył.

– No i? – spytał podchodząc.

– Stało się, jak pan chciał – rozłożyłem ramiona w geście przyznania racji. – Pan Jerzyk mnie przekonał.

– To dobrze. Bardzo dobrze – powiedział pan Konstanty.

– Po co mu dom warriatów! – odezwał się znów Jerzyk, jakby podsumowywał swą misję. – Ten obłęd z wyjazdami! Ta psychoza ucieczek!… I tak ci oszczędziłem – znowu zwrócił się do mnie – najprzykrzejszych historrii: jak w tym całym bagienku ludzie odchodzą od zmysłów i zaczynają wiać. I co z tego wynika; zarrówno dla nich, jak dla tych, którzy tu pozostają. Ta atmosferra podejrzeń: kto coś knuje po cichu, kto sobie szykuje grrunt. „Pojechał!… Wrróci? Nie wrróci?… Nie wrróciłł!… Kto następny?… Poprrosił o azyl! Został!… Wyszła fikcyjnie za mąż…”

– Ma pan na myśli przypadek docent Surowej-Léger? – wpadłem mu naraz w słowo, zaskakując sam siebie.

Jerzyk zamilkł na chwilę i spojrzał na mnie uważnie.

– Skąd wiesz? – zapytał wreszcie.

I wtedy, już w pełni świadomy, na jakie idę ryzyko, wykonałem ów ruch odsłaniający królową.

– Od mojej romanistki – odpowiedziałem spokojnie. – Pisała u niej pracę. I raz, wspominając o tym…

– U Surrowej-Léger? – Jerzyk nie dał mi skończyć. – Takie padło nazwisko. Chyba nie przekręciłem…

– A kto to jest, ta dama, co uczy cię frrancuskiego? Jak się ona nazywa? Z trudem panując nad głosem, wydałem biedną Madame.

– Co?! – krzyknął zdumiony Jerzyk i zaśmiał się nerwowo. – La Belle Victoire [78] … uczy w szkole?!

Miano, którego użył, owo „La Belle Victoire”, niemal zaparło mi dech. Więc tak ją nazywano! A zatem ta „Wiktoria” to wcale nie jakiś rys urzędowo-rodzinny, lecz równoprawne imię, używane potocznie?

– Nie jest zwykłą lektorką – wyjaśniłem uprzejmie. – Jest dyrektorem szkoły. I to też nietypowym. Ma przeprowadzić reformę; przekształcić to liceum w nowoczesną placówkę z wykładowym francuskim… A co w tym takiego dziwnego?

Jerzyk i pan Konstanty spojrzeli po sobie znacząco i pokiwali głowami.

– A więc zrrobiła to… – powiedział Jerzyk posępnie, półgłosem, jakby do siebie.

– Przepraszam, co takiego? – nie wytrzymałem napięcia.

– Nie, nic, nic… – machnął ręką. – Ce n’est pas important [79] . - I najwyraźniej chcąc uciąć dalszą rozmowę o tym, rzekł raźnym głosem do ojca:

– No, to ja też już pójdę. – I sięgnął po swój płaszcz.

Uczyniłem to samo. Kiedy jednak spostrzegłem, że moje rękawiczki tkwią za prętem wieszaka, a nie w kieszeniach kurtki, nie wyciągnąłem ich stamtąd, lecz – działając jak w transie – zakryłem je dyskretnie wiszącym tuż nad nimi beretem gospodarza.

Schodziłem po schodach z Jerzykiem, napięty, czy lada chwila nie rozlegnie się za mną trzask otwieranych drzwi i głos pana Konstantego wzywający mnie do zabrania zapomnianego okrycia. Nic jednak takiego nie zaszło.

Wyszliśmy na ulicę. Ciemno, wilgotno, mgła. Listopadowa pora. Jerzyk cały czas milczał, zajęty swoimi myślami. Zupełnie nie mogłem się zdobyć na wyrzeczenie choć słowa.

Przy najbliższej przecznicy zwolniłem i przystanąłem:

– Ja w tę stronę, a pan?

– Ja prrosto, dalej prrosto – powiedział apatycznie, jakby wyrwany ze snu.

– A zatem, do widzenia. Dziękuję, jeszcze raz.

– Serrwus! – uścisnął mi rękę. – Wszystkiego najlepszego.

Poszedłem w głąb przecznicy jakieś pięćdziesiąt metrów, po czym wróciłem do rogu i stwierdziwszy, że Jerzyk zniknął już w mroku i mgle, puściłem się pędem z powrotem.

Biały, porcelanowy przycisk przedwojennego dzwonka, tkwiący w ozdobnym wgłębieniu w prawej framudze drzwi, przycisnąłem ponownie o dziewiętnastej dziesięć.

–  Tak? – dobiegł mnie zza drzwi głos pana Konstantego.

– Przepraszam, to jeszcze raz ja, nie wziąłem rękawiczek.

W odpowiedzi usłyszałem krótkie, rzeczowe „a!”, po czym szczęknęła zasuwa.

– Widzi pan, roztargnienie – zacząłem, przechodząc przez próg. – Pan Jerzyk tak mnie poruszył swoimi opowieściami, że całkiem straciłem głowę.

– Mówiłem ci. Uprzedzałem – powiedział pan Konstanty rozkładając ramiona i zwrócił się w stronę wieszaka, by szukać rękawiczek.

– Wie pan, co mnie w tym wszystkim najbardziej zadziwiło? – rzuciłem pytanie-lasso, ażeby go powstrzymać.

– No-no? Udało mi się.

– Ta atmosfera podejrzeń i psychoza ucieczek. Naprawdę, nie przypuszczałem, że to aż tak wygląda.

– Niestety – rzekł markotnie i podszedł do wieszaka. Uznałem, że nie ma co zwlekać.

– A swoją drogą… – westchnąłem – jaki mały jest świat! Wspominam, przypadkowo, o mojej romanistce, a tu się okazuje, że pan Jerzyk ją zna… A chyba również i pan… Takie odniosłem wrażenie.

– Czy ja ją znam! – pan Konstanty zaśmiał się pobłażliwie i znowu przerwał akcję szukania rękawiczek. – Znam ją od urodzenia.

Zamarłem. Jakbym pod własnym domem odkrył kopalnię złota. Swoje zdumienie jednak ukryłem pod maską konwencji:

– Poważnie? – zapiałem cienko, jakbym w angielskim salonie prowadził konwersację. – A to dopiero historia!… A jakimże to sposobem?

– Znałem dobrze jej ojca – wyjaśnił pan Konstanty. – Wspinaliśmy się razem. W trzydziestym czwartym roku byliśmy na Mont Blanc…

– W trzydziestym czwartym? – przerwałem.

– Dokładnie, a bo co?

– Nie, nic… – machnąłem ręką, szukając gorączkowo jakiegoś powodu pytania. – W lecie, ma się rozumieć… – dodałem tonem znawcy.

– Oczywiście, że w lecie – potwierdził bez namysłu. – Lecz co to ma do rzeczy?

– Chciałem się tylko upewnić, o której wyprawie pan mówi – znalazłem w końcu odpowiedź (średnią, oględnie mówiąc). „Jeśli nie jest wcześniakiem, to była już poczęta”, przeliczyłem tymczasem.

– W trzydziestym czwartym roku tylko raz byłem w Alpach – wyjaśnił dla porządku.

– No i co?… Proszę mówić. To niezwykle ciekawe – wróciłem do konwencji salonowej rozmowy (jakby mi raczej chodziło o alpejskie przygody, niż o ojca Madame).

– To był przedziwny człowiek. Dwa charaktery w jednym. Skrupulant i fantasta. Racjonalista-romantyk. Z jednej strony, solidny… coś więcej: niezawodny! Mogłeś na nim polegać jak na zegarku szwajcarskim. Jeśli się z kimś umówił, zawsze dotrzymał słowa, choćby walił się świat: Z drugiej, idealista, o najdziwniejszych pomysłach, zaskakujący człowieka wręcz szalonymi planami. Te dwa temperamenty splatały się niekiedy. Nie znając dokładnie przyszłości, przeciwnie, wiedząc o niej, jak bardzo może być zmienna, umawiał się precyzyjnie na bardzo odległe terminy, czasem w nieznanych mu miejscach, i, niczym Fileas Fogg, bez żadnych potwierdzeń, uściśleń, stawiał się tam dokładnie o określonej porze.

Raz było tak, na przykład:

Spotkaliśmy się przypadkiem, tu, na ulicy w Warszawie, pod koniec listopada, i zaczęliśmy gadać. Powiedział, że właśnie wyjeżdża, naprzód w góry Schwarzwaldu, a potem do Chamonix, robić tam jakieś wejścia w długim sezonie zimowym. Odpowiedziałem w rewanżu, że również wybieram się w Alpy, tyle że do Szwajcarii, no i dopiero w lecie. Zaczął mnie wypytywać o szczegóły wyprawy: nie był dotychczas w tym kraju i bardzo chciał tam pojechać. Powiedziałem mu wszystko, co w tamtej chwili wiedziałem. Plan był w miarę konkretny, lecz bez detali, rzecz jasna.

[78] Piękna Wiktoria


[79] To nic ważnego