„To kiedy i w jakim miejscu możemy się tam spotkać?”, zapytał ni stąd, ni zowąd.

Zdębiałem. W tamtej chwili nie miałem jeszcze pojęcia ani gdzie będę mieszkał, ani kiedy tam dotrę. Jedyne, co wiedziałem, to nazwa miejscowości,.w której mam się zatrzymać, i że muszę tam przybyć najpóźniej piątego sierpnia.

„A zatem szóstego, w południe, przed dworcem kolejowym. Odpowiada ci to?”, zapytał zerknąwszy w kalendarz.

Myślałem, że żartuje. Ale on mówił poważnie. Nie muszę chyba dodawać, że był tam co do minuty.

– Fascynujące, istotnie! – kiwałem z uznaniem głową. – Lecz, proszę, niech pan coś powie o tym wspólnym Mont Blanc.

– No właśnie – pan Konstanty całkiem już zrezygnował z szukania rękawiczek. – To jest z kolei historia, dobrze obrazująca jego drugą naturę. Zacząć trzeba od tego, o czym marzył i śnił pewien fanatyk gór, jego starszy przyjaciel, i co próbował spełnić zimą w dwudziestym szóstym. Otóż ów słynny taternik pragnął, by jego dziecko, które się miało narodzić, przyszło na świat… na Mont Blanc. No, nie na samym szczycie, to byłaby już przesada, lecz gdzieś możliwie najbliżej, w słynnym schronisku Vallota, tuż pod samym wierzchołkiem. I zawlókł tam swoją żonę w siódmym miesiącu ciąży. Nic jednak z tego nie wyszło. Po tygodniowej wichurze, która o mało nie zmiotła schroniska z powierzchni ziemi, postanowili zejść i rodzić w normalnych warunkach. W drodze powrotnej, w zadymce, zarwał się śnieżny most. To cud, że uszli z życiem, i że nie poroniła.

Otóż mój dziwny kolega, mimo owego fiaska, a może właśnie przez nie, przejął po swym przyjacielu to osobliwe marzenie o narodzinach potomka w pobliżu szczytu Mont Blanc. I gdy się okazało, że sam ma zostać ojcem, pojechał zaraz w Alpy, by w ślad za swym poprzednikiem sprawdzić różne warunki i przygotować grunt. To właśnie wtedy razem poszliśmy na Mont Blanc.

– W trzydziestym czwartym – wtrąciłem, by jeszcze raz się upewnić.

– Tak-tak, w trzydziestym czwartym… Kiedyśmy wyruszali, nie wspomniał ani słowem, jaki przyświeca mu cel. Dopiero gdzieś u szczytu wyjawił mi swoje plany. Uznałem to za szaleństwo, zwłaszcza że jego żona, w odróżnieniu od tamtej (która była przynajmniej wytrawną taterniczką), nie miała kwalifikacji do tego rodzaju przygody, nawet nie będąc w ciąży…

– A kim była… ta żona? – spytałem konwencjonalnie, niby na marginesie.

– O, bardzo ciekawą osobą – ożywił się pan Konstanty. – Nieprzeciętną. I silną. Tyle że nie fizycznie. Fizycznie była krucha. Silny miała charakter.

– Nie-nie, ale co robiła? – udałem, że jej portret niewiele mnie obchodzi (licząc że prędzej czy później i tak się do tego wróci).

– Pracowała dla Centre de Civilisation Française. Wiesz, co to było?… I jest – zaśmiał się ironicznie i dorzucił z przekąsem: – no, jest tylko w pewnym sensie.

–  Owszem, słyszałem o tym, ale dokładnie nie wiem.

– To taki instytut francuski propagujący na świecie romańską kulturę i sztukę. Przed wojną miał uprawnienia placówki akademickiej; można w nim było zrobić dyplom uczelni francuskiej. Elitarny ośrodek o wysokim prestiżu. W Polsce zaczął działalność bodaj w dwudziestym czwartym… Mieli wtedy siedzibę, pamiętam, w Pałacu Staszica, wiesz, tam, za Kopernikiem…

– Koniec Nowego Światu, początek Krakowskiego… – Dokładnie! W Złotej Sali, na pierwszym piętrze, z prawej… – uśmiechnął się nostalgicznie i pogrążył w zadumie.

Odczekałem uprzejmie, aż się nasyci wspomnieniem, po czym znów, delikatnie, musnąłem go pytaniem:

– No i co? Pojechali?

– Pojechali?… – powtórzył, wyrwany z zamyślenia. – Ach, mój romantyk z Claire!

– Z Claire? – podchwyciłem natychmiast.

– W ten sposób ją nazywał. Miała na imię Klara.

– Była Francuzką, nie Polką? – cały czas udawałem, że pytam od niechcenia.

– Jaka Francuzka by poszła na tego rodzaju przygodę! – A zatem pojechali, o ile dobrze rozumiem.

– A jakże. Już we wrześniu. Dla aklimatyzacji.

– No, i udało się? – spytałem z kpiącym uśmiechem.

– Może nie w pełni, jak chciał… niemniej pani, co dzisiaj uczy cię francuskiego, urodziła się w Alpach.

– Tak na świeżym powietrzu, w drugiej połowie stycznia? – zdradziłem się niechcący, ale nie spostrzegł tego, przynajmniej nie dał nic poznać.

– No właśnie, pora roku nie była zbyt sprzyjająca. Szczerze mówiąc, na szczęście. Wolę raczej nie myśleć, jak by się to skończyło, gdyby to było w lecie. A tak rzecz się odbyła w granicach zdrowego rozsądku.

– To znaczy?

– No, nie na szczycie, w chmurach, przy minus dwudziestu stopniach, lecz w jakiejś wiosce w dolinie, w normalnym domu, z lekarzem.

„Szkoda”, przemknęła mi myśl, „to świetnie by pasowało do chłodu, jaki z niej bije; do piękna Królowej Śniegu”.

– Pana dziwny przyjaciel był pewnie niepocieszony… – zastawiłem tymczasem wnyki na imię ojca – à propos, jak się nazywał?

– Maks. Maksymilian – powiedział. – Jak brat Franciszka Józefa… no i jak Robespierre. To imię idealnie do niego pasowało.

– Że niby taki radykalny, czy nawet fanatyczny?

– Niezupełnie – zaprzeczył. – To był ma-ksy-ma-lista. Pod różnymi względami. Pragnął ostateczności. To mogło fascynować. Pewnie właśnie dlatego tak była w niego wpatrzona.

– Ma pan na myśli żonę…

– Mhm – posmutniał dziwnie. – Chodź, pokażę ci coś – odwrócił się i ruszył w kierunku gabinetu.

Podążyłem w ślad za nim, dyskretnie rozpinając suwak jesiennej kurtki, którą miałem na sobie.

Gabinet, ciasna klitka (na oko: trzy metry na cztery), wypchany był po brzegi książkami i papierami, wśród których tu i ówdzie wyrastały znienacka przedmioty z innego świata: srebrzysty czekan, haki, niby górnicza latarnia, liny w niebieskie cętki i zielonkawy hełm. Pod oknem, na podłodze, stało ogromne radio z „magicznym” okiem po środku, jakby szczerząc w uśmiechu białe klawisze-zęby; na półkach zaś, przed grzbietami piętrzących się tam książek, leżały dziesiątki kamieni albo odłamków skalnych. Jedynym meblem z prawdziwego zdarzenia była tu sekretera z opuszczanym blatem, ozdobną galeryjką (na której stał telefon) i rzędami szufladek, małych wnęk i przegródek. Blat od wewnętrznej strony wyłożony był skórą, a w prawym górnym rogu, tuż obok listwy z zawiasem, miał okrągłe wgłębienie, zapewne na kałamarz.

Na blacie, wspartym od spodu na dwóch wysuwanych żerdziach, akurat stalą otwarta maszyna do pisania z wkręconym przekładańcem papieru, przebitki i kalki. W złotawym świetle lampy stojącej na galeryjce błyszczał na czarnym lakierze ozdobny napis „Erika”.

Gospodarz odsunął maszynę i ze środkowej szafki zamykanej na kluczyk, owego tabernakulum w ołtarzu sekretery, wydobył stary albumik w ciemnej płóciennej oprawie o postrzępionych brzegach, ściśnięty w połowie gumką kilkakrotnym oplotem. Uwolnił okładki z uścisku, przerzucił kilka kartek i otwartą książeczkę uniósł w kierunku światła.

– Patrz – kiwnął na mnie głową – to właśnie oni, tam, wtedy. – Zbliżyłem się i spojrzałem. – Piątego listopada, jak wynika z podpisu. Trzydzieści dwa lata temu – dodał cicho i zamilkł.

Na starej, niewielkiej fotce z wąziutkim marginesem, na tle ośnieżonych gór, widniał szczupły mężczyzna i ciemnowłosa kobieta. On miał na sobie skafander i fantazyjny beret, ona zaś gruby sweter i ciemne okulary uniesione nad czoło. Mężczyzna patrzył gdzieś w górę, mrużąc nieznacznie oczy, a ona patrzyła na niego i uśmiechała się lekko. Gdyby mi ktoś pokazał to zdjęcie bez uprzedzenia, odbite na nowszym papierze i bez dopisanej daty, prawdopodobnie bym uznał, że przedstawia Madame. Te same bystre oczy, rysunek ust, linia nosa. Różniły się tylko jednym: o ile twarz Madame była surowa, ostra (miała w sobie coś z ptaka), o tyle rysy jej matki były łagodne, miękkie, a spojrzenie – wręcz czułe. Być może sprawiał to fakt, że spodziewała się dziecka; choć nie musiało tak być. Może surowość i chłód wzięła Madame po ojcu?

– A więc powiada pan – odezwałem się w końcu, sięgając po linę wątku zostawioną przezornie na poprzednim trawersie – że miała silny charakter…

– O, tak – pokiwał głową. – Mimo kruchej konstrukcji, była odważna i twarda. Znosiła przeciwności spokojnie i z pogodą, a nawet, rzekłbym, z humorem. Potrafiła żartować, gdy wcale nie było do śmiechu. Wiesz chyba, jak kobiety boją się rozwiązania… jakie bywają nerwowe, gdy oczekują dziecka…

– Owszem, słyszałem coś o tym – bąknąłem niepewnym głosem.

– To teraz wyobraź sobie, jak może na nie działać zupełna zmiana warunków, klimatycznych, życiowych, oddalenie od domu, niepewność w obcym świecie.

– No, wyobrażam sobie – powiedziałem z przejęciem, błądząc wzrokiem po półkach.

– A ona się nic nie zmieniła. Była taka jak zawsze: opanowana, pogodna; podchodziła do siebie i całej tej sytuacji z humorem i autoironią. Wiem o tym nie tylko od niego – wskazał głową na zdjęcie, po czym odłożył albumik i z małej półki nad lampą wyjął zniszczoną książkę obłożoną papierem. – To również o niej coś mówi – otworzył wolumin ostrożnie na karcie tytułowej, na której widniały słowa wydrukowane gotykiem i blada dedykacja napisana ołówkiem, a obok, na frontyspisie, wyraźna fotografia fasady kamienicy z prowadzącymi do niej niewysokimi schodkami. – jugendleben und Wanderbilder [80] - odczytał z dobrym akcentem wyrazy tytułowe, a potem, wskazując palcem, metrykę u dołu stronicy: – Danziger Verlagsgesellschaft, Danzig 1922. Gdańskie wydanie wspomnień Joanny Schopenhauer – wyjaśnił i spojrzał na mnie. – Wiesz coś o tej autorce?

– Tyle że była matką słynnego filozofa… – odpowiedziałem speszony.

– Dobre i to. A jak myślisz, dlaczego jej wspomnienia wydano akurat w Gdańsku?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem… Nie mam pojęcia.

– Bo tam się urodziła – wyakcentował odpowiedź, jakby niewiedza w tym względzie była czymś horrendalnym. – O tutaj, właśnie w tym domu – spojrzał na frontyspis – po „południowej” stronie ulicy Świętego Ducha. Jej sławny syn, filozof, też się tam zresztą urodził. Nie mówiono ci o tym na lekcjach filozofii, czy jak to tam teraz się zwie?

[80] Lata młodości i opisy podróży