Od tego czasu świat dzielił się na dwie części: wyzwoloną przez ustrój demokracji ludowej, gdzie miłowano pokój, wolność i sprawiedliwość; i zniewoloną przez system oparty na wyzysku, gdzie panowała nędza i podżegano do wojny. My mieliśmy to szczęście znajdować się w pierwszej zonie.

Hiszpańska wojna domowa jawiła się na tym tle jako jeden z przejawów owej zaciekłej walki między siłami postępu a złowrogim wstecznictwem. Najnowszą historię Hiszpanii przedstawiano nam tak:

W wyniku rewolucji proletariackiej w Rosji zmurszały porządek społeczny zacofanej Hiszpanii zaczął się chwiać w posadach. Monarcha, Alfons XIII (jak najsłuszniej noszący to zniesławione imię), w obliczu zwycięstwa lewicy „uciekł z kraju jak szczur” i w roku trzydziestym pierwszym powstała Republika. Niestety, zamiast od razu, jak zalecał był Lenin, przejść do najwyższej formy ustroju społecznego, czyli do komunizmu, zastosowano półśrodki, co rychło się zemściło. „Hydra krwiożerczej reakcji podniosła plugawy łeb” i w roku trzydziestym trzecim zdobycze rewolucyjne zostały anulowane. Robotnicy i chłopi zjednoczyli się wtedy we wspólnym froncie ludowym i w roku trzydziestym szóstym obalili prawicę. Lecz zamiast dobić natychmiast „nikczemnego krwiopijcę”, zlitowali się nad nim, co znowu było fatalne. Puszczony wolno „gad” podniósł zaraz rebelię i „rzucił się wściekle do gardła młodziutkiej Republice”. Najgorsi drapieżcy świata – faszyści Niemiec i Włoch – tylko na to czekali. „Węsząc za mordem i zyskiem”, pośpieszyli z pomocą straszliwemu Caudillo i po trzech latach walk zagryźli demokrację. Odtąd Hiszpania „konała w okowach reżimu Franco”.

Obraz ten wzbogacano tak zwaną „polską kartą”:

W połowie lat trzydziestych naszym krajem rządziła faszyzująca Sanacja, która niemal otwarcie sprzyjała rebeliantom, przez co ściągała na nas wieczystą hańbę i wstyd. Na szczęście, pod tą skorupą, twardą i plugawą, płonął ogień wewnętrzny, wcielony w owym czasie w radykalną lewicę, to znaczy, w KPP. To właśnie ta formacja, prekursor i zalążek socjalistycznej Polski, uratowała nasz honor, opowiedziawszy się zaraz po stronie sił postępu, a zwłaszcza organizując wydatną pomoc zbrojną. Na pola bitewne Hiszpanii pośpieszyli ochoczo „najlepsi synowie tej ziemi”, tworząc pod sztandarami „Za Waszą wolność i naszą” prężne oddziały wojskowe imienia Dąbrowskiego. Przyszło im za to zapłacić niezwykle gorzką cenę. Sanacja, miast z nich być dumna, naprzód ich szkalowała, a wreszcie pozbawiła obywatelstwa polskiego.

„Polska karta” jednakże nie była obowiązkowa. Był to materiał „dowolny”. Co do mnie, chociaż ta sprawa niezbyt mnie zajmowała, miałem o niej pojęcie nieco szersze niż ogół. Sprawił to pewien przypadek.

Rzecz miała miejsce niedawno, jakieś pół roku wstecz, wkrótce po zakończeniu Przeglądu Scen Amatorskich, kiedy to, zniechęcony, usunąłem się w cień, rzucając wszelkie formy działalności społecznej.

Któregoś dnia, podczas pauzy, gdy stałem sam przy oknie na górnym korytarzu, wpatrując się bezmyślnie w szarą płytę boiska, podszedł do mnie Karakan, szef ZMS-u szkolnego – przezywany w ten sposób, z powodu niskiego wzrostu i pokracznego wyglądu, Jakub Bolesław Kugler. Był z równoległe) klasy, dziesiątej D (z niemieckim), wiekiem mnie jednak przewyższał, i to o dobre dwa lata: naukę zaczął później, a potem, wskutek zbyt częstych nieobecności w szkole, powtarzał jedną klasę.

Chociaż z dziesiątą D nie miałem bliższych kontaktów, a z ZMS-em – żadnych, Kuglera jednak znałem, i to nawet dość dobrze – a to z turniejów szachowych, w których również brał udział. Nie przepadałem za nim. Był arogancki, złośliwy, traktował wszystkich z góry. Do tego jeszcze ten wygląd! Pokurcz o wielkiej głowie i oczach bazyliszka; na jego wąziutkich ustach błąkał się niemal bez przerwy pogardliwy uśmieszek. Odznaczał się jednak przy tym dużą bystrością umysłu i bardzo dobrze grał w szachy. To właśnie powodowało, że go tolerowałem, a nawet miałem do niego coś w rodzaju słabości. Swoiście mnie intrygował, stanowił rodzaj wyzwania. Nie mogłem go pokonać. Ale i on mnie nie mógł. Toczyliśmy ze sobą długie, zacięte boje, lecz ostateczny wynik ciągle był remisowy. Jeden nasz pojedynek był wielce malowniczy i dobrze obrazuje istotę naszej relacji:

Graliśmy w klubie turniej tak zwanej „gry błyskawicznej”. Polega ona na graniu w niezwykle szybkim tempie; na całą partię ma się, powiedzmy, dziesięć minut (po pięć dla każdego gracza), przy czym wygrywa ten, kto albo w tym czasie zwycięży, albo nie przegra do chwili, w której przeciwnikowi minie dany mu czas. Ponadto w grze błyskawicznej nie mówi się „szach królowi” i bije się go, gdy partner, nie spostrzegłszy ataku, nie obronił się przed nim.

Po długich eliminacjach, wyczerpujących nerwowo, do finału turnieju doszliśmy on i ja. Zasiedliśmy do stolika i, otoczeni gromadą pozostałych szachistów, wśród których stał nasz instruktor, w ciszy jak makiem zasiał, rozpoczęliśmy grę. Mimo że grał czarnymi, zyskał szybko przewagę i opanował centrum. Zrobiłem szkolny błąd i straciłem figurę. Karakan, pewny zwycięstwa, przyspieszył tempo gry, idąc na szybką wymianę. Wkrótce na szachownicy zostały już tylko króle i cztery czarne piony. Nie miałem żadnych szans. Dojście pionem do linii wymiany na hetmana zajmowało mniej więcej dziesięć-piętnaście sekund, a danie potem mata – kolejne pół minuty. Miał na to wszystko czas. Miotałem się w bezsilności. Aż nagle zaświtał mi pomysł jak z tragedii Szekspira. Zamiast uciekać królem na środek szachownicy (skąd akcja dawania mata zabiera najwięcej czasu), rzuciłem się nim wprost na wrogiego monarchę i kiedy mój przeciwnik doszedł ze swoim pionem do przedostatniej linii, ja stanąłem swym królem tuż obok jego króla – niejako twarzą w twarz. Karakan, skupiony bez reszty na dochodzącym pionie, nie zwrócił na to uwagi i poszedł o pole dalej, zdobywając hetmana. Wtedy, z kamienną twarzą, królem zbiłem mu króla.

– To nielegalny ruch! – zaprotestował Kugler.

– Trzeba to było powiedzieć, gdy wykonałem poprzedni – odrzekłem z obłudną grzecznością. – Albo zareagować po prostu zbiciem mojego króla. Kiedy go tam stawiałem, liczyłem się z takim ryzykiem.

– A co pan sędzia na to?

Instruktor milczał przez chwilę z zakłopotaną miną, po czym rzekł uroczyście:

– Luka w regulaminie. Nie wiem. Ogłaszam remis.

Kugler wstał od stolika wzruszając ramionami, dając do zrozumienia, że lekceważy ten werdykt. Jego mina jednakże mówiła co innego.

Podobnie było ze mną, tyle że maskowałem całkiem inne emocje. Na pokaz również strugałem gracza pewnego siebie; w głębi czułem się jednak jak wyjątkowy szczęściarz i drżałem przed Karakanem jak przed księciem Draculą.

Ten układ sił i uczuć na arenie szachowej określał nasze stosunki natury koleżeńskiej. Czuliśmy niechęć do siebie, trzymaliśmy się na dystans, lecz każdy miał respekt przed drugim. Nasze rzadkie kontakty iskrzyły od ironii i uszczypliwych uwag, była to jednak gra, a nie prawdziwa wojna. On prowokował mnie, przerysowując umyślnie (do form karykaturalnych) pewne cechy mówienia i sposób argumentacji właściwe działaczom partyjnym stalinowskiego chowu; ja odpowiadałem mu na to ironiczną pokorą i obłudą świętoszka. Nikt z nas nie mówił poważnie i żaden nie wierzył drugiemu.

Taki też miał charakter nasz dialog na korytarzu, przy oknie, na drugim piętrze.

– I o czym to tak duma nasz pięknoduch samotnie? – oparł się ręką o ścianę. -Jakieś nowe theatrum, ani chybi, obmyśla… – uśmiechnął się błazeńsko.

– Mylicie się, towarzyszu – przybrałem znużony ton. – Szukamy tu tylko spokoju, stronimy od natrętów. Jak widać, bezskutecznie.

Cmoknął językiem pięć razy z udanym zatroskaniem.

– Oderwanie od życia prowadzi do alienacji – zawyrokował smutno. – A z tego tylko kłopoty. Lepiej zawrócić z tej drogi.

– Nie czuję się na siłach – odparłem z rezygnacją. – Za daleko zaszedłem.

– Moglibyśmy wam pomóc – zaproponował ochoczo.

– Dziękuję, szkoda fatygi. To u mnie nieuleczalne.

– Defetyzm… – pocieszył mnie. – Spróbować zawsze warto.

– Próbowało już wielu. Niestety, bezskutecznie.

– Przychodzę z konkretną sprawą, a nie z ogólnikami.

– Nie wątpię – przytaknąłem. – Byłbym bardzo zdziwiony, gdyby było inaczej.

Nie zrażony zupełnie tym nieprzyjaznym tonem, przystąpił do wyłożenia swojego interesu:

– Wśród niezliczonych talentów, jakimi was Bóg obdarzył… – rozpoczął ironicznie.

– Bóg?! – przerwałem natychmiast. – I nie wstyd to tak bluźnić przeciw prawom natury, przeciw nauce i prawdzie? A może coś odkryto i są jakieś nowe wytyczne?

– Szyderstwo całkiem chybione – skrzywił się pobłażliwie i dodał wyjaśniająco: – Figura retoryczna. Nie odpowiada wam „Bóg”, tym lepiej, niech będzie „natura”. Jesteśmy elastyczni…

– Jak pałka milicyjna.

– Średnie – skwitował kwaśno. – Stać was na coś lepszego.

– Niestety, to jest mój poziom. Nie radzę liczyć na więcej.

– Przesadna skromność. Przesadna! – Podniósł rękę do góry, uśmiechając się chytrze. – Więc na czym to ja stanąłem?

– Na Bogu lub… na naturze.

– No właśnie! – zmrużył oczy. – Otóż, o ile wiem, wśród licznych umiejętności, jakieście w życiu posiedli, umiecie również przebierać palcami po klawiaturze.

– Zachodzi chyba pomyłka – zrobiłem zdziwioną minę. – Umiem jedynie grać.

– I tak to nazywają – pokiwał twierdząco głową. – Otóż zależy nam, by owe umiejętności nie leżały odłogiem, lecz mogły się rozwijać, a wy byście z nich czerpali stosowną satysfakcję.

– Nie gonię za rozgłosem.

– Owszem, widzimy to – przyznał z kamienną twarzą – odnotowując zwłaszcza wasz pociąg do estrady: popisy z klezmerami, występy w kabarecie…

– Kabaret z Ajschylosem nie przynosi poklasku – stwierdziłem elegijnie. – Pracowałem społecznie. Upowszechniałem kulturę. To było z mojej strony jedynie poświęcenie.

– W takim razie, tym lepiej. Bo oto nasze motywy okazują się zbieżne. My też działamy wyłącznie dla dobra kolektywu. Otóż społeczność szkolna, w związku z wypadającą wkrótce trzydziestą rocznicą wybuchu wojny domowej w Hiszpanii, wojny, w której Polacy, a ściślej, polska lewica ma piękną i chlubną kartę, pragnie, by ta okazja została stosownie uczczona, i oczekuje od nas przygotowania imprezy.