W programie akademii nie było, naturalnie, tego rodzaju odniesień. Mit walczącej Hiszpanii tworzyły pierwiastki i środki pochodzące bez reszty ze spichrzy i arsenałów bolszewickiej historii, agitacji i sztuki. Jedynym elementem z innego porządku czy świata była muzyka Rodriga. Chociaż wiedziałem o tym i właśnie z tego względu podsuwałem ją memu chytremu adwersarzowi, nie przewidziałem jednak, jaką faktycznie rolę odegra ona w imprezie. Nie przyszło mi to do głowy nawet na „generalnej”. Miałem się o tym przekonać dopiero na występie, i to też nie od razu.

Gdy rzecz się zaczynała, gdy ze strony widowni, nabitej po brzegi młodzieżą spędzoną z wszystkich klas, doszedł mnie powiew wrogości, obrzydzenia i kpiny, poczułem się niepewnie – czy aby moja dywersja w ogóle będzie czytelna? Czy nie zostanę wzięty za zwykłego sługusa, który chcąc się wykazać, poszedł na kolaborację i oto okrywa się hańbą?

Ów dławiący niepokój wzrósł i sięgnął zenitu, gdy wkrótce po rozpoczęciu doszło do incydentu w stylu wybryków „czerni” na wychowawczych imprezach w Miejskim Domu Kultury. Kiedy jeden z trzech Mówców, tłumacząc interesy, jakie miały w Hiszpanii państwa burżuazyjne, zaczął się długo rozwodzić o istniejących tam złożach miedzi, rtęci i siarki oraz tak ważnych surowców pod względem strategicznym, jak ołów, wolfram i piryt, ktoś z sali (chyba Byś?) wrzasnął na całe gardło:

– A zwłaszcza piryt w dziczy! – co wzbudziło na chwilę nieopisaną wesołość (rechot, chrapliwe krzyki, głośne bekanie i wycie).

– Co za hołota i chamstwo! – mruknął z pogardą Karakan, siedzący obok mnie, w półmroku, w prawej kulisie.

– Nie byłbym tak surowy – wziąłem w obronę widownię, przed którą sam drżałem ze strachu. – Wydaje mi się natomiast, że wasza ocena nastrojów wśród społeczności szkolnej względem czczonej rocznicy nie była zbyt precyzyjna.

– Nie bądź-no taki mądry- odszczeknął się Karakan. – Lepiej skup się na swoim. Za chwilę twoja kolej.

Kiedy na miękkich nogach wyszedłem w końcu na scenę i siadłem przy fortepianie, przywitała mnie cisza nabrzmiała pogardą i drwiną. „Sprzedał się!” „Poszedł na lep!” „Robi sobie opinię!” – słyszałem niewymówione wyrazy potępienia.

Gdy jednak z instrumentu dobyłem pierwsze dźwięki, kiedy spod moich palców popłynął smętny temat Joaquina Rodriga, a zwłaszcza gdy, lekko swingując, użyłem po raz pierwszy harmoniki jazzowej dodawszy małą decymę w akordzie dominantowym (rozkoszny, podniecający dysonans), surowe audytorium zaczęło wyraźnie mięknąć i odpuszczać mi winę. Wreszcie, gdy po sekwencji niespełnionych rozwiązań, przeciąganej umyślnie do granic wytrzymałości, zamknąłem ją w końcu toniką i diabolicz-nym glissandem, odetchnąłem na dobre: pohukiwania i krzyki, jakie się na to ozwały, były wyrazem nie tylko pełnego rozgrzeszenia, lecz i głębokiej wdzięczności, poparcia i zachęty.

Dalszy ciąg akademii zdawał się niezawodnie potwierdzać to przeświadczenie. Moje kolejne wejścia witano coraz huczniej, a gdy kończyłem wstawkę, rozlegał się jęk zawodu i ryki: „Więcej flamenco!”

Przypomniał mi się finał Przeglądu Scen Amatorskich – uroczystość rozdania nagród w Domu Kultury, zdominowana bez reszty przez „Poganiaczy kotów”. Teraz, na tym apelu, ja byłem kimś takim jak oni, to ja pełniłem rolę szarego sztukatora, który dla głównych artystów i bohaterów imprezy stał się niespodziewanie zdradziecką piątą kolumną. Ciesząc się powodzeniem u narowistej „czerni”, spychałem ich na margines i, na zasadzie kontrastu, wzmagałem niechęć do nich.

– Tańce! Tańczyć fandango! – dochodziły mnie wrzaski z rozdrażnionej widowni, kiedy czekałem w kulisie na swoje ostatnie wejście.

Spojrzałem na Karakana.

– Oto prawdziwy głos ludu – stwierdziłem melancholijnie. – Nie wyczuwacie mas. W procesie alienacji zaszliście tak daleko, że nie macie pojęcia o ich żywotnych potrzebach.

– Mylicie się, towarzyszu – użył z ironią formułki, którą zakpiłem był z niego, odpierając zaczepkę na górnym korytarzu. – Jest dokładnie na odwrót. Gdybyśmy ich nie znali, gdybyśmy, jak sądzicie, wierzyli tylko temu, co wynika z teorii, nie byłoby was tutaj, nie angażowałbym was do naszego programu. Zrobiłem to tylko dlatego, że właśnie wiem, czego trzeba, by założone cele zostały osiągnięte. Gdy się ma do czynienia z tak ciemnym elementem – kiwnął z pogardą głową w kierunku audytorium – należy to uwzględnić i rzucić trochę błyskotek, aby do niego dotrzeć. Odruchy warunkowe, Pawłów… słyszeliście. Teraz już nie te czasy, żeby nawracać na siłę. Nie sprawdziło się to. O wiele skuteczniejsza jest metoda „marchewki”. Pograsz im trochę, poskaczą, będą myśleli, że kpią, lecz coś zapamiętają, coś wejdzie im do tych łbów… zakutych, kapuścianych. Bez twojego „flamenco” efekty byłyby słabsze.

– Oszukuj się, jeśli chcesz – powiedziałem z wyższością, choć wcale się już nie czułem tak pewnie jak przed chwilą: zadowolenie z siebie i wiara, że jestem górą, odbiegły nagle ode mnie. – Nie zmienisz tym stanu rzeczy.

– Nie myśl, żeś wygrał tę partię – wycedził zimno Kugler. – W najlepszym wypadku: remis.

17. Komu bije dzwon? (Opowieść pana Konstantego)

Kiedy usłużna pamięć, wyrwana do odpowiedzi, wydobyła z archiwum zamówiony materiał, kiedy schodząc po schodach z milczącym panem Konstantym, przeglądałem pośpiesznie, wewnętrznymi oczami, tę całą dokumentację, a zwłaszcza owo wspomnienie sprzed niespełna pół roku, zwróciłem naraz uwagę, że nie mogę ustalić, czy podczas akademii Madame była na sali – i to mnie zastanowiło.

Na tego rodzaju imprezach nauczyciele, w większości, siedzieli w pierwszym rzędzie, ona zaś, niczym królowa, zawsze na samym środku. Gdy wychodziłem na scenę, a zwłaszcza gdy się kłaniałem, nie mógłbym jej nie dostrzec. A skoro byłbym dostrzegł, nie mógłbym nie pamiętać. Tym bardziej, że pamiętałem, i to dokładnie, innych. Na przykład, Solitera, jak bije mi brawo z niechęcią albo odwraca głowę, by piorunować wzrokiem entuzjastów „flamenco”, którzy nazbyt krzykliwie domagali się bisu. Albo Eunucha i Żmiję siedzących obok siebie, jak wymieniają ciągle jakieś uwagi szeptem z wyrazem dezaprobaty. Natomiast po Madame nie został żaden ślad. Choćby nieostry obraz, choćby strzępek obrazu: mina, pozycja, gest, jakiś detal ubrania.

Im dłużej to drążyłem, im mocniej naświetlałem negatywy tych scen, zaczął w nich w końcu majaczyć widok pustego krzesła. Coraz wyraźniej widziałem, że w środku pierwszego rzędu, tuż obok Solitera, jedno miejsce jest wolne; zarazem zaś zachowanie naszego pryncypała, owe raptowne zwroty i spoglądanie za siebie, zaczęło mienić się sensem: nie było już tylko aktem poskramiania zuchwalców; przybrało również wyraz oczekiwania na kogoś, rozglądania się za kimś, niecierpliwienia się. Miałem coraz mocniejsze i natrętniejsze wrażenie, że jej tam wtedy nie było, on zaś z tego powodu jakby się denerwował.

Teraz, w obliczu tego, o czym już usłyszałem i dalej miałem słuchać, ów wyłowiony szczegół tamtego wydarzenia – puste krzesło Madame, jej nieobecność wtedy – stał się dla mnie znaczący.

Nie miałem jednak czasu, by dalej to rozważać i wdawać się w spekulacje, bo oto już szliśmy ulicą i pan Konstanty zaczął:

– Nie wiem, co wiesz na temat hiszpańskiej wojny domowej, i wolę tego nie wiedzieć. To, czego uczą tu w szkole, jeżeli w ogóle uczą, na pewno jest stekiem kłamstw, a do literatury, uczciwej literatury, nie masz z pewnością dostępu, ponieważ jest zakazana. Zresztą, jest jej niewiele. Chyba żaden epizod z najnowszej historii świata nie jest tak przekłamany jak właśnie ta tragedia, i to nie tylko u nas, ale i na Zachodzie, w demokratycznych państwach.

No, ale nie zamierzam robić ci teraz wykładu. Opowiem ci jedynie historię Maksymiliana, a wnioski wyciągaj sam. Tylko powtarzam raz jeszcze: wszystko, co tutaj powiem, jest tylko i wyłącznie do twojej wiadomości. Z nikim, ale to z nikim, masz o tym nie rozmawiać. Nawet rodzicom nie mów, a już kolegom w szkole, a tym bardziej na lekcjach, to niech cię Pan Bóg broni! Ściągniesz na siebie biedę! A przez siebie i na mnie. A zatem przyrzekasz?

– Tak.

– Słowo?

– Słowo honoru.

– Dobra, a więc zaczynam.

Wojna domowa w Hiszpanii wybuchła w trzydziestym szóstym, siedemnastego lipca… Był to przedziwny czas. Niedobry. Morowy. Chory. Pewien porządek świata dobiegał swego kresu. Infekcja, która się wdała już dobre dwadzieścia lat wcześniej, przechodziła ze stadium pierwotnej inkubacji w fazę dojrzałą, drapieżną. Armia drobnoustrojów ruszała do ataku. Rosła śmiertelna gorączka, otwierająca drogę obłędowi i zbrodni.

W Sowietach – terror i czystki, fingowane procesy, wywożenie na Sybir, głód, niewolnicza praca, lecz przede wszystkim przerzut… przemyślna kontrabanda „czerwonego zarazka”, wszędzie gdzie tylko się dało. Sfora biesów-agentów puszczona w świat, by zarażać, tworzyć ośrodki zapalne, przygotowywać lont na godzinę wybuchu „rewolucji światowej”.

Tymczasem w drugiej z krain, gdzie diabeł lubi gościć, tytułującej się wtedy przezwiskiem Drittes Reich [82] inna zgraja czarownic odprawiała swój sabat. Wśród gigantycznych budowli, na gigantycznych placach roznamiętnione tłumy zagrzewano do walki. Pochodnie, ryk megafonów i zbiorowa ekstaza. Lebensraum [83] dla Germanów, którzy są Herrenvolk [84] . Trzecia Rzesza Niemiecka stanie się Tysiącletnią! Weg mit den Juden und Slawen! [85] Świat ma należeć do nas!

I wszędzie czerwień sztandarów… jakby zapowiedź krwi. Tam – żółty sierp i młot, tu – czarne haki swastyki.

A świat tymczasem – co? Indolencja, beztroska. Somnambulizm. Parady. Wesoła zabawa i jazz. Nie wiedzieć o niczym! Nie słyszeć! Uprawiać psychodrame albo klęczeć w przybytkach awangardowej sztuki. W tym było coś straceńczego, jakby łaknienie śmierci. Dziś, gdy po latach spoglądam na ów czas i na siebie, widzę, jak bardzo i ja byłem tym zaczadzony. Te wszystkie wyprawy w góry, to zdobywanie szczytów, rozkoszny dreszcz ryzyka, dach Europy, Mont Blanc – to wszystko była ucieczka. Rozrzedzone powietrze. Słońce, błękit i dal.

[82] Trzecia Rzesza


[83] Przestrzeń życiowa


[84] narodem panów


[85] Precz z Żydami i Słowianami!