Tym samym dotknięty był Maks, i to o wiele silniej. Ów nieustanny ruch, zabawa w punktualność, a w końcu ten cały pomysł, by rodzić na szczytach Alp… Fanaberie epoki! Ekstrawagancja, brawura, trochę niewinnej mistyki. Owszem, w szlachetnym stylu, niemniej z chorego pnia. Spróchniałego od wewnątrz, zwanego dekadencją.

Ale w tym Holder Wahnsinn [86] zdarzały się też inne reakcje i zachowania. Pojawiał się odruch sprzeciwu: budził się homme révolté [87] , który pojąwszy naraz, że zbliża się katastrofa, uznawał, że trzeba jednak, choćby na przekór, coś robić.

Czytałeś Zwycięstwo Conrada? Tam jest to opisane. Wspaniale opisane! Bohater tej powieści, Szwed z pochodzenia, Heyst, jest człowiekiem głęboko rozczarowanym do świata, pełnym odrazy i wzgardy. Świat to marność lub piekło, a ludzie to szarańcza dręcząca się nawzajem lub goniąca za wiatrem. Schopenhauer. Mizantrop. Jedynym wyjściem dla niego jest odrzucenie gry. Wycofanie się z życia. Dlatego postanawia zamieszkać na „końcu świata”, na niemal bezludnej wyspie, gdzieś na archipelagu obecnej Indonezji. Lecz kiedy już tam płynie, gdy w jakimś portowym mieście czeka na zmianę statku, na ów ostatni rejs, jest świadkiem pewnej sceny, która go bulwersuje. Jakaś nieszczęsna dziewczyna z zespołu muzykantów, grającego w hotelu dla rozerwania gości, zostaje na jego oczach dotkliwie upokorzona przez ordynarną szefową. Zdawałoby się, drobiazg. Nie takie rzeczy widywał. A jednak w tym wypadku nie może być obojętny. Zdumiony samym sobą, ofiarowuje jej pomoc.

„Nie jestem dość bogaty, aby panią wykupić”, zwraca się do niej nieśmiało pamiętnymi słowami, „lecz zawsze mogę wykraść”.

Co z tego wyniknęło, to już inna historia. Jeżeli nie znasz tego, możesz sobie przeczytać. Tu chodzi mi tylko o impuls, o tę nagłą reakcję. O to coś, co czasami każe nam wstać i wyjść, albo wykonać coś, choć miałoby to kosztować nawet najwyższą cenę.

Podobny odruch, jak sądzę, zadziałał wtedy u Maksa. Cóż jednak go wywołało? Jakieś szczególne bestialstwo dokonane w Hiszpanii? Zbombardowanie Guerniki? Masowe rozstrzeliwania? Nie. Co innego. Bliżej. Coś, co się działo w kraju.

W Polsce na wojnę w Hiszpanii reagowano różnie. Rząd – kunktatorsko, niechętnie; po cichu sprzyjał Franco. Nie było to zbyt chwalebne, jakkolwiek trzeba pamiętać, kogo się miało za miedzą na zachód od Poznania. Chcę przez to powiedzieć tyle, że w porównaniu z innymi dżentelmenami Europy, którzy, choć mniej zagrożeni, też się nie wychylali, a i nie odmawiali, dla świętego spokoju, takiej czy innej przysługi rozbestwionym gangsterom, nie byliśmy, mimo wszystko, specjalnie od nich gorsi. W szkole pewnie cię uczą, że w akcji pomocy i wsparcia wiedli prym komuniści… To prawda, lecz wieloznaczna. Po pierwsze, co to było – ta cała KPP? W czyim imieniu działała? A dwa, to komu w istocie śpieszyła ona z pomocą? Republikanom? Kortezom? Czy raczej „jakobinom”, awanturniczej lewicy, kontrolowanej bez reszty przez agentów Stalina?

Trzeba to jasno powiedzieć: KPP była w Polsce agenturą sowiecką i wszystko, co robiła, robiła na polecenie towarzyszy z „centrali”, na rozkaz Komintemu. To znaczy, w interesie komunistycznej Rosji. Służąc obłędnej idei i bandziorowi wszechczasów, który szykował powoli wielki skok na Europę, wysłali tysiące ludzi na poniewierkę i śmierć…

No, ale wracajmy do rzeczy.

Maks był człowiekiem z gruntu apolitycznym. Żył w świecie innych pojęć. Jakby nie schodził z gór. Gdybym miał jednak określić jego charakter społeczny, rzekłbym, iż był liberałem z lekkim przechyłem na lewo. Był wrażliwy na nędzę; na krzywdę, niesprawiedliwość. Ale zarazem najdalszy od wszelkich radykalizmów, a zwłaszcza od komuny w leninowskim wydaniu. Bał się Rosji sowieckiej, nie cierpiał bolszewików, nazywał ich czasami „azjatycką zarazą”. A jednak kiedy nasz rząd wystąpił z inicjatywą, by ludzi walczących w Hiszpanii pozbawić obywatelstwa, by zamknąć im drogę powrotu, odebrał to bardzo źle.

„Tak się nie postępuje”, mówił zirytowany. „To się prędzej czy później obróci przeciw wszystkim. Dziś oni, jutro inni. Niebezpieczny precedens. To chwyt poniżej pasa. Trzeba się temu sprzeciwić…”

Zadziwił mnie. Jak nieraz. Skąd u niego reakcja na tę akurat sprawę, i to jeszcze tak silna? Czemu przejął się nagle losem ludzi formacji obcej mu, nienawistnej?

„Odkąd to los ‘zarazków’ tak ci leży na sercu?” zapytałem go wtedy. „Wiesz chyba, co to za jedni i z kim są powiązani”.

„To nie jest jeszcze powód, by im odmawiać powrotu! Tym bardziej, że większość z nich to ludzie oszukani. Nie wiesz, co u nich znaczy ‘spontaniczna reakcja’? To był normalny werbunek. Presja wywierana na ludzi, którzy nie mieli wyboru. Bo tu klepali biedę lub żyli na marginesie”.

„Kogo chcesz wzruszyć tą bajką?” zacząłem się niecierpliwić. „Jeśli mnie, to daremnie. A zresztą, gdyby nawet, to co tu można zrobić?”

„Niewiele, zgadzam się z tobą… Lecz zawsze można, na przykład, pojechać tam… zobaczyć.”

„Po co?!” Aż podskoczyłem.

„No, wiesz”, odrzekł spokojnie, „żeby się zorientować, co tam naprawdę się dzieje, i żeby… nie oddać im pola”.

Pojąłem, że wszelka dyskusja pozbawiona jest sensu. On się już zdecydował, rzecz była przesądzona. Chciał tylko mnie powiadomić.

„A co z dzieckiem i Claire?”

„Właśnie!” podjął natychmiast, jakby głównie w tej sprawie spotkał się wtedy ze mną. „Chciałem cię o coś prosić. Abyś był z nią w kontakcie i w razie czego jej pomógł…

„W razie c z e g o?” przerwałem.

„No, wiesz”, rozłożył ręce, „różnie może się zdarzyć”.

Spytałem, czy powziął ten plan w porozumieniu z Claire. Odpowiedział, że tak i że jest między nimi, jak zawsze, pełna zgodność.

Co miałem na to powiedzieć? Przyjąłem zobowiązanie.

Znając go, wyczuwałem, że wszystko miał obmyślane w najdrobniejszych szczegółach i że za tą eskapadą kryją się powiązania, jakie miał za granicą, przede wszystkim we Francji. Nie wnikałem w to jednak.

Moje domysły zresztą potwierdziły się wkrótce. Przedostał się do Hiszpanii drogą przez Pireneje. Przez pierwszych kilka miesięcy dawał o sobie znać dość często i regularnie. Musiał mieć stały kontakt z jakąś bazą we Francji, bo listy były słane z departamentu Gard. Aż gdzieś pod koniec maja trzydziestego ósmego zamilkł i przepadł bez wieści. Nikt spośród kilku ludzi, z którymi był tam w kontakcie, nie potrafił powiedzieć, co się z nim nagle stało. Albo po prostu zginął, albo wpadł w czyjeś ręce i został uwięziony.

Ona znosiła to wszystko z niebywałą godnością. Jej spokój, opanowanie i niezachwiana wiara, że on żyje i wróci, były imponujące. To wtedy właściwie odkryłem, jakim była człowiekiem…

Zapadła nagle cisza, w której na pierwszy plan wybiły się dźwięczne kroki mojego cicerone (jego brązowe półbuty miały skórzane podbicie, a nie gumowe, jak moje). Szliśmy ciemną ulicą, po wilgotnym chodniku, na którym się walały opadłe liście klonu. On lekko pochylony, z rękami założonymi do tyłu, ja obok, po jego prawej, trzymając ręce w kieszeniach. Spojrzałem nań kątem oka. Patrzył przed siebie w ziemię i coś wyrabiał z wargami. Uzmysłowiłem sobie, że to nie pierwszy raz przerywa opowiadanie i dziwnie się zachowuje, gdy zjawia się na scenie postać matki Madame.

– Użył pan czasu przeszłego – przerwałem w końcu milczenie. – Powiedział pan: „była człowiekiem”. Znaczy to, że nie żyje?

– No pewnie, że nie żyje – odparł z odcieniem złości.

– Od kiedy? – nie wytrzymałem.

– Chwileczkę! Po kolei! – ofuknął mnie i dodał: – Zastanawiam się tylko, co opowiedzieć naprzód: czy to, co było w Hiszpanii i co się wtedy z nim działo (lecz o czym się dowiedziałem dopiero w wiele lat później), czy to, jak sprawy się miały z mojego punktu widzenia.

– Z pana punktu widzenia – odezwałem się cicho – jeśli wolno mi radzić.

– Nie – powiedział po chwili. – Lepiej będzie jednakże, jeśli opowiem teraz, co się stało w Hiszpanii. Tylko pamiętaj: nikomu!

Maks przeszedł Pireneje w trzydziestym siódmym, w grudniu. Naprzód się znalazł w Léridzie, potem pod Saragossą, a na koniec w Madrycie. Działał w niejednej grupie, choć głównie we francuskich. Organizował transport, brał udział w kilku potyczkach. Stopniowo poznawał ten kraj i jego niedawną przeszłość, znaczy, historię tej wojny. I zrozumiał niebawem, że tam są d w a fronty, nie jeden: że przeciw Republice walczy nie tylko Franco i jego poplecznicy ale i… Józef Stalin, i to znacznie skuteczniej, a zarazem – perfidniej.

Zwycięstwo lewicy w Hiszpanii w trzydziestym szóstym roku było dla Sowieciarzy, z jednej strony, sukcesem, a z drugiej, ostrzeżeniem. Jątrzyli tam od dawna, jak zresztą wszędzie w tym czasie. Nie spodziewali się jednak, że akurat w tym kraju – katolickim, rolniczym – eksperyment się uda. Skoro jednak się udał, trzeba było natychmiast przejąć nad nim kontrolę. „Rewolucja”, po pierwsze, musiała być zgodna z teorią, lecz, co jeszcze ważniejsze, nie mogła być niezależna od bolszewickiej Rosji. Pamiętaj, największym wrogiem całej tej bandy z Kremla – Lenina, Trockiego, Stalina – nie była żadna „prawica”, „imperialiści”, „faszyści”, lecz zawsze i niezmiennie… ustrój demokratyczny, a w szczególności lewica, prawdziwa, rzetelna lewica, to znaczy taka formacja, która w legalny sposób – politycznymi środkami – walczyła o interesy i prawa ludzi pracy. O tak, to właśnie jej nienawidzili najbardziej! Bo zabierała im miejsce, bo stanowiła przeszkodę dla ich zbójeckich metod.

Dlatego też, gdy tylko zwyciężył ów front ludowy, co jednak nie przyniosło oczekiwanych skutków, czerwone biesy natychmiast dolały oliwy do ognia. Zaczęły to diabelskie misterium podpalania, rozpasania i rzezi. Morderstwa polityczne, prowokacje, napady i nie kończący się strajk. Rozkręcać spiralę gwałtu, podsycać ogień anarchii, aby w jakimś momencie, gdy zamroczenie zbiorowe osiągnie apogeum, chwycić wszystkich za gardło i rzucić na kolana. I od tej chwili już władać – niepodzielnie, bezwzględnie.

I pewnie by im to wyszło, gdyby nie drugi diabeł, co panoszył się wtedy i też chciał podbić świat. Widząc, że kawał Europy staje się łupem rywala, pośpieszył czym prędzej na żer, aby walczyć o swoje.

[86] słodkim szaleństwie


[87] człowiek zbuntowany