Oto, choć Republika była demokratyczna, to jednak jej rząd – prawowity! – był wsteczny: „burżuazyjny”. Ta okoliczność, z kolei, bynajmniej nie przeszkadzała najczarniejszej reakcji zawiązać natychmiast spisku przeciwko demokracji. Spisek ów, z jednej strony, był dziełem „żałosnej mniejszości”, z drugiej, wzięły w nim udział nieomal wszystkie siły „tego jeszcze na poły feudalnego państwa”. Nie winno przeto dziwić, iż ów „wąski margines” posiadał jednocześnie „morderczą, miażdżącą przewagę”. Wszelako przewrotność reakcji nie kończyła się na tym. Owa „miażdżąca przewaga” była zarazem… pozorna! W istocie, „krwawy kolos stał na glinianych nogach”, bo „jego czas już minął”, bo „stał na straconej pozycji i czekał go śmietnik Historii”. I z tego właśnie powodu sam nie mógł wzniecić rebelii; musiał w tym celu wezwać „zbójeckie bandy” z zewnątrz. Wsparcie, jakiego skwapliwie udzieliły mu Niemcy i faszystowskie Włochy, okazało się wkrótce tak silne i zasadnicze, że trzeba mówić właściwie nie o buncie wewnętrznym, lecz – obcej interwencji. Wojna domowa w Hiszpanii nie była, innymi słowy, żadną wojną domową, ale „zbrojną krucjatą światowego faszyzmu przeciw hiszpańskim masom, które los swego kraju wzięły we własne ręce.”…

Polityka Zachodu wobec wydarzeń w Hiszpanii była głęboko obłudna i krótkowzroczna zarazem. Nic w tym zresztą dziwnego. Panował tam przecież ustrój oparty na wyzysku, i decydował o wszystkim brudny interes klasowy. Państwa Europy Zachodniej i Stany Zjednoczone upatrywały w walce hiszpańskich mas ludowych większe niebezpieczeństwo niż w zbrodniczych knowaniach światowego faszyzmu! Dlatego też, jak Piłat, nie tylko umyły ręce, ale w milczący sposób poparły interwencję.

Oto jak świat reakcji, z egoistycznych pobudek, torował drogę zbrodni i sam się wystawiał na cios, jaki miał paść niebawem.

Lepiej nawet nie myśleć, jak by się to skończyło, gdyby nie Związek Radziecki, który od razu pojął, do czego to wszystko zmierza, i udzielił Hiszpanii daleko idącej pomocy.

Jednak największe zasługi dla sprawy Republiki położył Związek Rad nie jako państwo-mocarstwo, lecz jako światowa ojczyzna ruchu robotniczego. Gdy – jak ziemia szeroka – rozległy się głosy protestu, gdy masy ludowe wszech krajów w akcie solidarności zaczęły deklarować chęć niesienia pomocy swoim hiszpańskim braciom, ZSRR niezwłocznie wyszedł temu naprzeciw, podejmując zadanie koordynacji działań. W ich wyniku powstały legendarne już dzisiaj Brygady Międzynarodowe, złożone z ochotników z kilkudziesięciu krajów! Ci ideowi ludzie z dnia na dzień rzucali pracę, przerywali naukę, żegnali się z rodziną, by czym prędzej pośpieszyć na pola bitewne Hiszpanii.

Była to, historycznie, nowa forma sojuszu. Nie wspierały się wzajem rządy, państwa czy armie, ale – masy ludowe, klasy społeczne i partie. Nikt tutaj nie ingerował w czyjeś wewnętrzne sprawy (jak to było w przypadku państw imperialistycznych), albowiem istota rzeczy nie była sprawą wewnętrzną: walka ludu Hiszpanii o wyzwolenie społeczne nie miała charakteru lokalnego konfliktu, lecz stanowiła cząstkę nadrzędnego procesu – śmiertelnej walki klas w skali całego globu.

Owa apoteoza internacjonalizmu była z pewnością głównym przesłaniem akademii, pod względem siły wyrazu ustępowała jednak liturgii narodowej, to znaczy, „polskiej karcie”.

Wprowadzał Karol Broda, jednakże już po chwili był przy nim Mówca Pierwszy i przejmował pałeczkę, mówiąc z pamięci fragment odezwy KPP:

– Rządząca klika sanacyjnych generałów rozsławiła Polskę po świecie smutną sławą masowych rzezi robotników i chłopów, bezprawia i krzywdy, afer korupcyjnych i więziennych katowni. Rządząca klika sanacyjnych generałów zbeszcześciła i zhańbiła imię Polski, stawiając się w obliczu K demokratycznej opinii Europy w roli wasala faszystowskich Niemiec, pobratymca najczarniejszej reakcji, barbarzyństwa i wstecznictwa. Tu wchodził Mówca Drugi i przezwyciężał ten ponury początek:

– Lecz dziś już idzie o Polsce zupełnie inna sława. Sława Polski Ludowej, Polski walczącej o wolność. Ta sława idzie z gór, i z dolin, i z nizin Hiszpanii, gdzie najlepsi z najlepszych, skupieni w pododdziałach imienia Dąbrowskiego, walczą na śmierć i życie o wyzwolenie ludów.

Ledwo wybrzmiało echo tej radosnej nowiny, na scenie zjawiał się zaraz następny wykonawca, który był porte-parole szlachetnych Dąbrowszczaków:

– Poszliśmy za tradycją bohaterów walczących „za wolność waszą i naszą”: Polski i wszystkich narodów. W naszych walkach hiszpańskich jaśniały przed nami postaci najpierw walczących w kraju, a później na obczyźnie, po stronie Komuny Paryskiej.

Ta patetyczna wypowiedź cieszyła polskie serce, budziła też jednak zdziwienie, zwłaszcza gdy Karol Broda – w nieco innym kontekście – stwierdzał, co następuje:

– Dzisiaj naród hiszpański zna całkiem innych Polaków niż z wojen napoleońskich, z szarży pod Somosierrą, Tudelą i Saragossą, gdzie starzy legioniści, naiwni demokraci, oszukani nikczemnie przez tyrana Europy szli przeciw biednym Hiszpanom w imię straconej Polski.

Jednym z kulminacyjnych punktów nie tylko tej części programu, lecz całej akademii, był fragment przemówienia Dolores Ibarruri, słynnej La Pasionarii, w którym żegnała ona ofiarnych Dąbrowszczaków i dziękowała za pomoc. Ową szczególną pozycję oracja La Pasionarii zawdzięczała jednakże nie swojej treści i formie, lecz temu, kto ją wygłaszał. Otóż mówiła ten tekst naczelna piękność szkoły: kruczowłosa, wyniosła Lucyla Różogrodek, obiekt umizgów i westchnień nie tylko szkolnej młodzi, lecz i męskiej starszyzny-studentów i playbojów. Lucylla (zwana „Lucy” w nielicznym gronie wybranych), w czarnej, obcisłej sukni z wpiętym nad lewą piersią czerwonym dorodnym goździkiem, w czarnych angielskich szpilkach (podobno od rodziny) i ze szkarłatną przepaską w zmierzwionych, bujnych włosach, wchodziła wolno na scenę, po czym, po długiej pauzie, swym niskim, zmysłowym głosem rozpoczynała monolog:

– Zostawiliście wasze żony, wasze kobiety i dzieci, by ruszyć w niełatwą drogę, pełną zdradzieckich wybojów, zasieków, pułapek i granic jeżących się od bagnetów, ażeby dotrzeć tutaj i rzec Hiszpanii w potrzebie: „Jesteśmy. Nie jesteś sama”.

Zaiste, moc tych słów była piorunująca. „Lucy” mówiła to tak, że się zapominało, kto mówi do kogo i po co. Hiszpania to była ona, a śmiali bojownicy – rzesza jej wielbicieli, gotowych rzucać rodziny, kochanki i narzeczone, aby paść u jej stóp i leczyć jej samotność.

– Wzruszyły mnie bardzo listy, które niedawno czytałam: od waszych matek i żon, od sióstr i od narzeczonych. Mimo, że t u jesteście, że narażacie swe życie, a wielu z was, niestety, padło na polu chwały, one nie mają żalu, nie przeklinają Hiszpanii, przeciwnie, dumne są z tego, że ich synowie i bracia, mężowie i narzeczeni walczą i giną za wolność, że od krwawiącej Hiszpanii nie odwracają się tyłem, lecz stoją u jej boku i nawet w tych trudnych dniach służą jej swoim orężem.

Zbliżał się wielki finał.

Franco rzucał do walki wciąż ostatnie rezerwy; niemiecki Legion Condor, bombardujący bezlitośnie miasta i wsie, był dziesiątkowany radziecką bronią przeciwlotniczą; republikanie i voluntarios internationales z okrzykiem „venceremos” [81] podejmowali jeden atak za drugim; batalion Palafoxa i centuria Komuny Paryskiej stawiały niezłomny opór barbarzyńskiemu najeźdźcy, a mądrzy komuniści przejmowali ster władzy.

Niestety, mimo zwycięstw i niezłomnego oporu, Republika ginęła. Padały kolejno miasta i całe prowincje Hiszpanii. Padała Andaluzja i twierdza w Alcazar, padały Aragonia, Katalonia i Madryt.

Na tle Guerniki Picassa, rzuconej z epidiaskopu, pojawiał się Mówca Pierwszy i rozpoczynał epilog:

– Gdy pod ciosami brutalnej przemocy, w męce niewysłowionej, padają opuszczeni obrońcy wolności, gdy chór szakali i hien wyje za najeźdźcą stare hasło żołdaka rzymskiego: „biada pokonanym!”, my, wsłuchani w mogiły męczenników tej samej sprawy, rozsiane po naszym kraju tak gęsto jak po żadnym innym, odpowiadamy hasłem, które przyniosła Eliza Orzeszkowa z cmentarzy powstania styczniowego: „gloria victis. - chwała zwyciężonym.

Na te słowa wkraczał na estradę Mówca Drugi i przełamywał ten grobowy nastrój akcentem nadziei i wiary:

– Nie, nie! Po stokroć nie! Nie zostaliście zwyciężeni! My wierzymy w to mocno: to wasze będzie zwycięstwo!

Ostatnie słowo narracji należało do Karola Brody:

– Atmosferę tamtych czasów lepiej może oddać literatura niż najlepsze nawet dzieło historyczne. Na to jednak trzeba poczekać. Jak Krzysztof Cedro czekał na Żeromskiego. Szwoleżerów Legii Nadwiślańskiej dzieli od powstania Popiołów, któż by pomyślał, sto lat!

„Tercet egzotyczny” zaczynał nucić La Kukaraczę, a cały zespół przystępował do zbiorowej recytacji innego słynnego wiersza Władysława Broniewskiego – Cześć i dynamit.

O przyjaciele! Dzieją się dzieje.
Walka za nami. Walka przed nami.
Ja chcę wam rzucić za Pireneje
serce poety: cześć i dynamit!

Tak kończyła się akademia. W swej kategorii wspinała się ona na szczyty – ze względu na szczególne stężenie trzech najgorszych czynników: komunistycznej tromtadracji, patosu i drętwej mowy. Upiorniejsze od tego były jedynie rytualne, wielogodzinne apele z okazji kolejnych rocznic wybuchu Rewolucji Październikowej. Inne natomiast brzemiona, jakie przychodziło nam dźwigać, jak choćby coroczne misteria odprawiane z okazji Miesiąca Pamięci Narodowej, Święta Kobiet, a zwłaszcza Pierwszego Maja, w porównaniu z programem, jaki właśnie poznałem, zdawały się być igraszką, nieomal wodewilem.

A jednak, mimo to, działo się coś dziwnego. Ta odległa historia, wzięta na łoże tortur „akademii ku czci”, opierała się dziwnie jej zabójczym zabiegom i bodaj jako jedyna spośród wydarzeń i spraw włączonych przez komunę do swojej hagiografii nie dawała do końca zohydzić i ośmieszyć.

Powody tego jednakże nie tkwiły w polityce, lecz raczej w geografii, a jeszcze szerzej: w kulturze. Chodzi po prostu o to, iż ów dramat dziejowy rozgrywał się… na Zachodzie, w dodatku w strefie języka, który się często słyszało w amerykańskich westernach, będących w owym czasie u szczytu popularności. Czyż coś, co się działo nad „Ebro”, w „Barcelonie”, w „Madrycie”… w regionie „Katalonia” albo w „Guadalajarze”… czyż nawet najczerwieńsza awantura w „Bilbao”, w „Granadzie” czy „Las Palmas” mogła budzić awersję? – Wreszcie, wojna hiszpańska była tematem lub tłem kilku „zachodnich powieści”, i to takich autorów, jak Hemingway, Sartre czy Malraux, którzy cieszyli się wtedy, przynajmniej w naszym kraju, czymś więcej niż powodzeniem – wielbiono ich bezkrytycznie i czczono niczym bogów. Ich książki, przybyłe do nas stosunkowo niedawno (pod koniec lat pięćdziesiątych), były „księgami świętymi” – zaczytywano się w nich, szukano w nich prawdy i wiedzy, i wzorowano się chętnie na zachowaniach postaci. Lektura zaspokajała ukryte naiwne marzenia o mocnym, męskim życiu. Jego ucieleśnieniem, przynajmniej jednym z nich, był udział w wojnie hiszpańskiej.

[81] zwyciężymy