– Propedeutyka… – zacząłem, lecz nie dał mi dokończyć.

– No, właśnie! Propedeutyka! – przedrzeźnił długi wyraz. – Propedeutyka marksizmu!

Już chciałem to skorygować (nazwa przedmiotu brzmiała „propedeutyka filozofii”), zrezygnowałem jednak. W gruncie rzeczy miał rację. A on tymczasem ciągnął, z szyderczą pobłażliwością:

– Fakt, trudno oczekiwać, aby we wprowadzeniu do… leninizmu, marksizmu uczono życiorysu Artura Schopenhauera, a zwłaszcza, gdzie się urodził i gdzie też przyszła na świat jego sławna maman: że stało się to, jak na złość, w piastowskim mieście Gdańsku! O ileż istotniejsze i chwalebniejsze zarazem jest choćby to, na przykład, że w takim Poroninie przebywał Wódz Rewolucji! No, ale mniejsza z tym! Odbiegam od tematu…

Otóż to rzadkie wydanie, które tu oto widzisz, jakimś przedziwnym trafem zawędrowało do Francji. I oni – znów ruchem głowy wskazał na stary albumik, odłożony przed chwilą na płytę sekretery – znaleźli je tam wtedy: u bukinisty, w Paryżu, gdy byli tam przejazdem. A potem, już z głębi Alp, przysłali mi w prezencie, to znaczy, ona wysłała, z tą dedykacją, przeczytaj… – wyciągnął ku mnie książkę.

Przejąłem ją od niego i wbiłem chciwie wzrok w blady zapisek ołówkiem. Równe rządki wyrazów o drobnych, kształtnych literach składały się na przesłanie następującej treści:

Patrz rozdział trzydziesty dziewiąty.

Moje peregrynacje w porównaniu z tamtymi są dziecinną igraszką.

Nie ma powodu do obaw: filozof nie będzie ponury;

osoba, kimkolwiek będzie, nie będzie mizantropem.

Denn
Wie du anfingst, wirst du bleiben,
So viel auch wirket die Not
Und die Zucht, das meiste nämlich
Vermag die Geburt,
Und der Lichtstrahl, der
Dem Neugebornen begegnet .

Dla Konstantego od K.

1 stycznia 35 roku.

Podniosłem wzrok znad książki.

– Pewnie nie wszystko rozumiesz… – uśmiechnął się zagadkowo.

– Fakt, nie znam niemieckiego – odrzekłem wymijająco.

– Ach, ten kawałek wiersza nie jest tu najważniejszy! – postąpił krok w moją stronę i pokazując palcem, linijka po linijce przełożył tekst na polski:

Albowiem jakim się rodzisz,
takim już pozostajesz;
więcej od przeciwności
oraz od wychowania
znaczy chwila narodzin,
promień światła,
który narodzonego wita.

To z Renu Hölderlina, jednego z najbardziej znanych hymnów tego poety. Wiesz, gdzie są źródła Renu… – zapytał w formie stwierdzenia.

W najwymyślniejszych wariantach przebiegu tej wizyty nie brałem był pod uwagę sprawdzianu z geografii.

– No, gdzieś w Alpach – odparłem. – Gdzieś… na Alpach w Splügen – przyszedł mi w sukurs Mickiewicz swoim słynnym tytułem.

– Blisko, lecz niezupełnie – ocenił surowo odpowiedź i podał ścisłe dane: – W masywie Świętego Gotharda i w masywie Adula – po czym, uniósłszy głowę i lekko zmrużywszy oczy, zaczął mówić z pamięci płynną, piękną niemczyzną, akcentując rytm wiersza (podaję w tłumaczeniu):

Teraz jednak z gór wnętrza,
z głębiny ukrytej
pod srebrnymi szczytami i radosną zielenią
gdzie lasy przerażone,
a sponad nich skały,
wznosząc głowy, dzień za dniem, spoglądają w dół,
stamtąd właśnie,
z otchłani lodowatej dobiegł
mnie głos młodzieńca, co o litość błagał…
Był to głos najszlachetniejszej z rzek,
Renu – urodzonego wolnym…

W tamtych latach był to mój ulubiony wiersz – wyjaśnił i ciągnął dalej: – Znałem go w całości na pamięć. I ona go znała ode mnie. Stąd właśnie to przytoczenie. Że niby wzięła sobie do serca zawarte w nim mądrości i oto je przywołuje w stosownych okolicznościach. Ale powiadam: nie to jest tutaj najważniejsze. Istotny jest żart w tym zdaniu – postukał palcem w miejsce, gdzie widniały wyrazy „Nie ma powodu do obaw”. – Lecz żeby go uchwycić, trzeba wiedzieć co jest… w rozdziale trzydziestym dziewiątym.

Neununddreifiigster Kapitel zaczynał się na stronie dwieście trzydziestej czwartej i był jednym z ostatnich.

Odnalazłszy to miejsce, zacząłem stamtąd powoli przekładać kartkę po kartce. Tekst poznaczony był licznymi podkreśleniami, a marginesy – upstrzone iksami lub kreskami, tworzącymi niekiedy, dzięki dodanej kropce, nieregularny wykrzyknik.

– Czytała swobodnie gotyk – stwierdziłem z uznaniem w głosie, chcąc jednocześnie przypomnieć, że sam nic nie rozumiem.

– Nie jest to wielka sztuka – odrzekł lekceważąco. – A jeśli o nią chodzi – znów wskazał na albumik – znała kilka języków. Mówiła też biegle po włosku i nieźle po angielsku.

– No, tak… – bąknąłem markotnie i pokiwałem głową, dając do zrozumienia, że czekam na dalszy komentarz.

Przystąpił do niego w końcu.

– Joanna Schopenhauer opisuje tu podróż, jaką w odmiennym stanie (właśnie z synem Arturem, późniejszym filozofem) odbyła z Londynu do Gdańska w grudniu Roku Pańskiego 1787.

Jej mąż chciał początkowo, aby rodziła w Anglii, bo to dawało dziecku obywatelstwo brytyjskie (nieocenione zwłaszcza w karierze wielkokupieckiej, jakiej pragnął dla syna), z czasem jednak się zląkł i postanowił z nią wracać do rodzinnego miasta.

Jechali przez Dover, Calais i Lille do Akwizgranu, a potem przez Westfalię do Berlina i dalej. Dzisiaj tę trasę się robi w półtorej doby, nie więcej (nie mówiąc o samolocie), wtedy to zabierało ponad cztery tygodnie, a warunki podróży nie szczędziły trudności i osobliwych przygód.

W Dover, na pokład statku wezwano ich w środku nocy, chyba o trzeciej nad ranem, bo zerwał się akurat wiatr wiejący w dobrą stronę. Przybyli do portu zaspani i mąż Joanny nie chciał, aby wchodziła na pokład w sposób wówczas zwyczajny, to znaczy, po chwiejnej drabince, bez żadnej asekuracji. Zażądał, by ją wciągnięto siedzącą na fotelu, jak ładunek specjalny, a wcześniej, dla sprawdzenia wytrzymałości powrozów, by ową operację wypróbowano na nim. Sowita gratyfikacja zjednała marynarzy i brzemienna kobieta, w ślad za troskliwym mężem, w lodowatych podmuchach porywistego wiatru poszybowała w ciemnościach na wysokość trzech pięter.

Ledwo odbili od brzegu, zerwała się straszna burza, i okręt, walcząc z falami, bujał na wszystkie strony. Dobili do Calais po czterech godzinach żeglugi, poważnie wyczerpani morską chorobą i chłodem.

Innej natury przygoda zdarzyła się w Akwizgranie, słynnym, między innymi, z gorących, siarczanych źródeł. Joanna, dziecinnie ciekawa tego cudu natury, nabrawszy wody szklanką wprost z buzującej kipieli, sparzyła sobie rękę i wskutek tego wypadku straciła cenny pierścionek.

Najcięższą jednak próbą był przejazd przez Westfalię. Wyboiste gościńce wołały o pomstę do nieba: powozem trzęsło, rzucało, a koła grzęzły w błocie. W kwaterach noclegowych szalały szczury i myszy, a w kuchni, jedynym miejscu, gdzie można się było ogrzać, było gęsto od dymu z powodu braku komina. Człowiek dusił się tam po kilkunastu minutach. Nie przeszkadzało to tylko miejscowym ponurym wieśniakom, którzy do tego wszystkiego kurzyli jeszcze fajki.

Wreszcie, za Osnabrück, pod wieczór, w strugach deszczu, złamała się oś powozu i w szczerym polu utknęli. Sprowadzono posiłki: pół tuzina parobków z pobliskiego majątku, do holowania pojazdu, i wiejskiego olbrzyma znanego z niezwykłej siły, aby zmęczoną Joannę zaniósł do domu na rękach. Olbrzym, istotnie, był silny: uniósł ciężarną jak piórko, miał jednak, niestety, astmę i musiał co chwila przystawać dla złapania oddechu, a wtedy też, naturalnie, stawiał nieszczęsną na ziemi, nie troszcząc się o miejsce (zresztą i tak było ciemno).

Jakby tego wszystkiego wciąż jeszcze było mało, Bóg akurat w tym dniu powołał przed swoje oblicze jedynego kowala, który mieszkał w pobliżu, i do naprawy wozu trzeba było posyłać po innego, daleko. Przybył dopiero nazajutrz, spoił złamaną oś i zażądał zapłaty nieprzyzwoicie wysokiej. Mąż Joanny stanowczo odrzucił jego roszczenie, ten jednak nie ustępował i doszło do ostrej kłótni. W końcu postanowiono oddać sprawę do sądu, który się właśnie zbierał w jednej z pobliskich wsi.

Sędzia nie wydał jednak jednoznacznego wyroku, który by zadowolił przynajmniej jedną ze stron. Oświadczył mianowicie, że zespojenie osi jest pracą… artystyczną, a tej nie można ocenić bez zasięgnięcia opinii przynajmniej trzech innych kowali. A zatem, albo strony decydują się czekać na ową fachową wycenę (co potrwa kilka dni), albo żądana należność zostanie złożona w sądzie, którą ten po wycenie stosownie rozdysponuje.

Zrezygnowany dłużnik wybrał, rzecz jasna, to drugie (żegnając się w duchu z całością deponowanej kwoty); tymczasem hardy kowal był dalej niepocieszony: albo nie ufał sądowi, że kiedykolwiek mu wyda choć część powierzonej sumy, albo złościło go, że musi po prostu czekać na pobranie pieniędzy, które mu się należą za wykonaną pracę. Dlatego też postanowił sam dojść sprawiedliwości, to znaczy, zniszczyć to, co właśnie był zreperował. Z największym trudem zdołano go powstrzymać, kiedy straszliwie złorzecząc, podszedł do wozu z siekierą. Jak miało się wkrótce okazać, pożytek był z tego niewielki: po paru godzinach jazdy spojenie samo puściło, skazując nieszczęsnych podróżnych na kolejne udręki, kłopoty i wydatki.

– Teraz już wszystko jasne? – zakończył pan Konstanty, unosząc wysoko brwi.

– Że niby w wyniku tych przejść… urodził się… filozof?

– Raczej jaki filozof. I w ogóle, jaki człowiek. Nie wiesz nic na ten temat?

– Jego pogląd na świat był skrajnie pesymistyczny – wypaliłem formułką godną Agnieszki Wąsik.