– Ahaaa! – udał zdziwienie. -A więc taaak to wygląda! A zatem wchodzą w grrę…

– Anglicy, Francuzi, Niemcy – podjąłem błyskawicznie – Hiszpanie, Włosi…

– Rrosjanie – dorzucił z błazeńską miną, wlepiając we mnie wzrok.

– Rosjanie? – powtórzyłem, wyczuwając w tym podstęp.

– Cóż to, Rrosjanie nie? – wystawiał mnie na próbę.

– Rosjanie to naród słowiański.

– To znaczy, nie nowożytny?

– Owszem, lecz mam wrażenie, że n-e-o-filologia obejmuje języki i piśmiennictwo zachodnie. Rusycystyka należy do filologii słowiańskich.

– Aa, wiiidzisz! Więc taaak to jest! – przeciągał samogłoski w tryumfalnej konkluzji. – No, to mamy już jasność.

– Przepraszam, lecz nie rozumiem, do czego właściwie pan zmierza – postanowiłem przyspieszyć ten wolny, kleszczowy poród. – Czemu służy to żmudne precyzowanie terminów?

– Cierrpliwości, młodzieńcze! Za chwilę się okaże – wyraźnie bawił się rolą starożytnego mentora. – Oto doszliśmy wspólnie, że n-e-o-filologia, w rrozumieniu potocznym, jest działem filologii, w którrego zakrres wchodzą języki i piśmiennictwo współczesnych narrodów zachodnich. W rrozumieniu zaś głębszym, sięgającym do źrródeł, uwzględniającym pierrwotne znaczenia wyrrazów, jest to u-mi-ło-waaa-nie owych zachodnich języków i całej kulturry słowa, którra się z nich wywodzi. Otóż powstaje pytanie, czy można mi-łooo-wać coś w państwie, którre jest temu wrrogie; którre z rracji ustrroju, przyjętej ideologii i doktrryny obrronnej jest niechętne wszystkiemu, co pochodzi z Zachodu; i skrrajnie podejrzliwe wobec obywateli mających z nim coś wspólnego. No, więc jak myślisz, można? Jak sobie to wyobrrażasz?

– Myślę, że pan przesadza – uśmiechnąłem się lekko. – Naświetlając tak sprawę, sprowadza pan rzecz do absurdu. Gdyby, istotnie, tak było, to na naszych uczelniach nie byłoby tych kierunków. Tymczasem jednak są, a języków zachodnich uczy się nawet w szkole, i to coraz solidniej. U nas, na przykład, francuski…

Znów mi się nie udało, a byłem już tak blisko! Jerzyk nie dał mi skończyć, przerywając w pół słowa:

– Chyba nie dość uważnie słuchałeś tego, co mówię. Czy ja utrzymywałem, że państwo nie pozwala uczyć się obcych języków, że tępi frrancuski, angielski, że prześladuje niemiecki? No, chyba jednak nie!”… Zapytałem cię tylko, jak sobie wyobrrażasz uprrawianie zawodu, którrego przedmiotem jest coś, co rrdzennie należy do świata, trraktowanego przez parrtię, jaka nam miłościwie panuje, przez naszą Polskę Ludową, podejrzliwie, niechętnie, jako imperrium zła… jako wrraża potęga, łaknąca naszej zguby i czekająca tylko, aby nam skoczyć do garrdła.

– Ależ proszę mi wierzyć, ja pana zrozumiałem! Wydało mi się tylko, że obraz sytuacji, jaki pan zarysował, jest nieco przesadzony albo… anachroniczny. Owszem, z całą pewnością, tak było, w stalinizmie, w okresie pana studiów, ale w dzisiejszych czasach? Nie ma już zimnej wojny. Zwalczanie imperializmu to raczej pewien rytuał niż rzeczywista akcja. Przynajmniej w dziedzinie kultury. Tłumaczy się książki zachodnie, sprowadza zachodnie filmy. Polscy muzycy jazzowi jeżdżą po całym świecie. Nie wyobrażam sobie, aby czyniono trudności… komuś, kto się zajmuje Racinem czy Pascalem, czy de La Rochefoucauld, i tego rodzaju klasyką. Zresztą, jak? W jaki sposób? A przede wszystkim, po co?

– Po co i w jaki sposób! – wykrzyknął ze śmiechem Jerzyk. – Nie, to rrozbrrajające! – rozłożył szeroko ręce wznosząc oczy do góry. – Otóż wy-obrraź sobie – nagle stężała mu twarz: górna warga jak w skurczu zwęziła się i cofnęła, kąciki ust opadły, a dolna się wychyliła w straszliwym grymasie lżenia – otóż wyobrraź sobie, że j a się zajmuję Racinem, j a się zajmuję Pascalem i de La Rochefoucauld, i mam bez przerrwy trrud-ności, po prrostu na każdym krroku!

– Dlaczego? Jakiej natury? – naprawdę się zdziwiłem.

– Ech, widzę, że z tobą trzeba zacząć od abecadła – westchnął z politowaniem. – Trzeba otworzyć ci oczy na sprrawy elementarrne, słowem, sprrowadzić na ziemię. Bo… wybacz, lecz rrobisz wrrażenie, jakbyś żył na księżycu, a nie w rzeczywistości „przodującego ustroju”.

Wstał energicznie z fotela, założył ręce do tyłu (dokładnie: chwycił się prawą za zgięcie w łokciu lewej) i tak dziwacznie wygięty, z głową to pochyloną, to znów zadartą do góry, zaczął chodzić powoli po przekątnej pokoju. Kroków nie było słychać; tłumił je gruby dywan o regularnym wzorze z przewagą ciemnego bordo.

W ten sposób przemierzył w milczeniu dwie długości z kawałkiem.

14. Wer den Dichter will verstehen, muss in Dichters Lande gehen (Opowiadanie Jerzyka)

– Kulturra danego narrodu… – odezwał się nareszcie. – Język, literraturra, mentalność, obyczaje… jak myślisz, co jest niezbędne, aby się tym zajmować, aby się na tym znać? To jasne – ciągnął dalej, wyraźnie nie czekając na odpowiedź z me) strony – bezpośrrednie kontakty z owym wybrranym krrajem, z jego przyrrodą, klimatem, zabytkami i ludźmi. Wer den Dichter will verstehen - zaintonował śpiewnie – muss in Dichters Lande gehen… [75] Wiesz, co to znaczy i kto to powiedział…

– Naturalnie, to Goethe.

– Zgaaadza się – uznał moją odpowiedź tonem starego belfra. – Co prrawda przy okazji studiowania Orrientu – dorzucił zastrzeżenie – ale to akurrat nie ma specjalnego znaczenia. Znaczenie ma słówko „muss Kto chce zrrozumieć, ten musi! – wykrzyknął jakby łkając – m u s i jeździć do krraju, skąd pochodzą poeci, którrymi się zajmuje. Inaczej, to nie ma sensu! Inaczej, wie o nich tyle, co ślepy o kolorrach. Inaczej, jest nieszczęsnym amatorrem z prrowincji, o papierrowej wiedzy i szkolnych wyobrrażeniach. W przypadku rromanisty jest to jeżdżenie do Frrancji. A gdzie się Frrancja znajduje, może łaskawie mi powiesz? Otóż to, na Za-cho-dzie! Za żelazną kurrtyną! – przystanął tuż przede mną, pochylając się nieco. – Rrozumiesz, co to znaczy? – przewiercił mnie spojrzeniem. -”Polscy muzycy jazzowi jeżdżą po całym świecie”!… Jak to wygląda w prraktyce! Co takie wyjazdy poprzedza i jak się je załatwia! A poza tym, jazzmani to jednak nie to samo, co znawcy obcej kulturry, a zwłaszcza obcych języków, działający na niwie nauk humanistycznych. Niestety, państwo ludowe nie darzy ich sympatią. Patrzy im stale na rręce, trzyma pod kurratelą. Jak sobie wyobrrażasz w takich warrunkach prracę? Swobodny rrozwój myśli? Nie mówiąc już o dostępie do zagrranicznych źrró-deł? Chcesz, bym ci opowiedział, jak to u nas wygląda? Jakie sam miałem przejścia, gdy wyjeżdżałem na Zachód? – I nim zdążyłem wyrazić jakiekolwiek życzenie, powiedział wspaniałomyślnie: – Dobrze, opowiem ci – i wznowił przerwany ruch po przekątnej dywanu.

Monolog, który rozpoczął, trwał dobre pół godziny, a może nawet i dłużej, i był namiętną tyradą, charakterystyczną dla ludzi z manią na jakimś punkcie. W przypadku mego mentora było to pobudzenie na tle wszelkiej zwierzchności, z jaką miał do czynienia. Jerzyk trwał w ostrym konflikcie nieomal z wszystkimi dokoła – z dziekanem, z personalnym, a zwłaszcza z kierownikiem uczelnianego biura współpracy z zagranicą, którego nazywał „ubuniem”.

Na wydziale („a tak jest wszędzie!”) panują okropne stosunki. Promuje się miernoty, lekceważy się lepszych, o wszystkim decydują intrygi i „układy”. Wiedza, inteligencja, kultura osobista nie mają żadnego znaczenia. Liczy się tupet i służba; wysługiwanie się władzy, przynależność do partii, stosunki w ministerstwie. Bez tego nie ma się szans, bez tego jest się zepchniętym do roli belfra w szkółce lub muła od czarnej roboty! Nie trzeba wcale się stawiać lub okazywać wzgardy, żeby być wykluczonym z rozdziału łask i dóbr. Wystarczy być niezależnym, chadzać własnymi drogami, a przy tym mieć dobre wyniki. Już samo to wystarczy, by znaleźć się w izolacji. Przykłady? Jest ich bez liku. Voilà, choćby taki:

Jakieś trzy lata temu napisał po francusku esej o Fedrze Racine’a i wysłał go do Strasburga, do profesora Billot, jednego z największych znawców twórczości tego klasyka. W odpowiedzi otrzymał niezwykle przychylny list i propozycję druku tego discours excitant w prestiżowym roczniku «Le Classicisme Français». Przyjął ją, naturalnie, rozprawka się ukazała, a w parę miesięcy później nadeszło zaproszenie na konferencję w Tours. Tekst, ogłoszony w roczniku, spotkał się z dużym uznaniem specjalistów francuskich i wzbudził zainteresowanie nieznanym autorem z Polski. Chcą go poznać, zobaczyć, wymienić poglądy i myśli, a nawet nawiązać współpracę. Planowany colloque w pięknym pałacu w Tours jest świetną po temu okazją. Stąd też gorąca prośba, by przyjął zaproszenie i jak najrychlej podał temat swojego odczytu. Rzecz jasna, wszelkie koszty związane z pobytem w Tours: hotel, komunikacja i całe wyżywienie, a także koszty podróży (sleepingiem, pierwszą klasą), pokrywa strona francuska. Oczekiwany gość nie musi się o nic troszczyć.

Nie musi się o nic troszczyć! Gdyby się nie wiedziało, że naprawdę tak myślą, można byłoby sądzić, że to okrutna drwina. Bo cóż oznacza w praktyce taki szczęśliwy los? Na jakie skazuje przejścia?

Jerzyk, nie wyjeżdżawszy dotychczas za granicę, nie obeznany przeto z zakresem i procedurą rozlicznych formalności, jakich trzeba dopełnić przy tego rodzaju okazjach, udał się po poradę do profesora „M”, starego humanisty przedwojennego chowu, człowieka niezależnego, patrzącego z dystansem i ze stoickim spokojem na piętrowe absurdy socjalistycznej władzy, a przy tym – zaradnego, nie dającego się zepchnąć na beznadziejny margines, łączącego ironię z odrobiną cynizmu. Profesor przeczytał list zapraszający do Tours, pokiwał smutno głową i wyjaśnił pokrótce, co Jerzyk może z nim zrobić.

Otóż najlepiej będzie, jeśli go sobie oprawi i powiesi na ścianie, bo pod względem formalnym nie ma on większej wartości. Żaden urząd, żadne biuro paszportów nawet do niego nie zajrzy – jest przecież po francusku: to dyskwalifikuje. Jeżeli zaproszenie wystawione jest w obcym języku, musi być przede wszystkim przełożone na polski, i to nie przez każdego, lecz tylko i wyłącznie przez przysięgłego tłumacza. No, ale w danym wypadku zamawianie przekładu byłoby stratą czasu i wyrzuceniem pieniędzy; albowiem w przysłanym piśmie brakuje dosłownie wszystkiego: pieczęci, potwierdzeń, poświadczeń – prefektury francuskiej, polskiego konsulatu i innych ważnych organów. Tego rodzaju liścik jest nic nie wartym świstkiem, godnym kosza na śmieci. – Że jest na firmowym papierze uniwersytetu w Tours? A jakie to ma znaczenie! Firmowy papier uczelni jest ogólnie dostępny, nie jest to przecież druk ścisłego zarachowania. – Że pismo podpisali Przewodniczący Sympozjum i sam profesor Billot? A kto to są, ci ludzie?! I w ogóle, czy istnieją? A może to wszystko blaga, stworzona na zamówienie? Skąd Urząd ma to wiedzieć? Dla niego wiarygodne jest tylko to, co stwierdzone przez stosowne organa administracji państwowej: a zatem, z jednej strony, policję danego kraju, a z drugiej, przez konsulat Rzeczypospolitej Ludowej. Jeśli więc to urocze, niefrasobliwe pisemko miałoby na coś się przydać, musiałoby czym prędzej powrócić do nadawcy i nabrać stosownej mocy w postaci dwóch poświadczeń: prefektury francuskiej i konsulatu polskiego. To wszystko, rzecz jasna, kosztuje, i pieniądze, i czas. Lecz skoro zapraszającym tak bardzo na nas zależy, to niech płacą, niech płacą, bo tylko tak się wyraża szczere zainteresowanie.

[75] Kto poetę chce zrozumieć, musi pójść w kraj poety