ROZDZIAŁ TRZECI

13. Co to jest filologia?

Biały, porcelanowy przycisk przedwojennego dzwonka, tkwiący w ozdobnym wgłębieniu w prawej framudze drzwi, przycisnąłem dokładnie o piątej zero zero. Otworzył mi pan Konstanty. Miał na sobie, jak zwykle, tweedową marynarkę z zamszowymi łatami na łokciach; bladoniebieską koszulę zwieńczoną pod kołnierzykiem małą, wykwintną muszką w rubinowe kropeczki; ciemnozielone spodnie z dobrego, grubego sztruksu, przepasane skórzanym paskiem o chromowanej sprzączce; na stopach zaś – wypucowane do glancu i ciasno zasznurowane brązowe półbuty „golfy”. W lewej klapie tweedowej marynarki tkwił purpurowy pączek atłasowej różyczki Legii Honorowej.

– Szwajcarska punktualność – stwierdził w otwartych drzwiach, spojrzawszy na zegarek. (Miał złotego Longinesa.)

– Podobno przesada w tym względzie nie jest w najlepszym guście – odrzekłem samokrytycznie i z melancholią wspomniałem niesławnej pamięci Ruhlę. – Słyszałem, że w dobrym tonie jest spóźnić się kilka minut.

– To zależy od tego, do kogo się idzie i po co – wyjaśnił pan Konstanty. – Jeśli na pospolite, towarzyskie przyjęcie, to, rzeczywiście, można przyjść z małym opóźnieniem. Ale jeśli do kogoś, u kogo się już bywało, i z wizytą roboczą, to takiej punktualności wcale nie trzeba się wstydzić, przeciwnie, jest ona świadectwem jak najlepszych zwyczajów.

Z prawej strony, z salonu, wynurzył się powoli szczupły mężczyzna o gładkiej, chmurnej twarzy. Miał płasko zaczesane włosy z widocznym przedziałkiem, a wokół szyi, pod kołnierzykiem koszuli, starannie zapleciony jedwabny, bordowy fular.

– A oto i rzeczoznawca – zareagował na jego wejście pół-żartem pan Konstanty. – Pan doktor. Czyli Jerzyk. Poznajcie się, panowie.

Jerzyk zbliżył się do mnie i, przenikając wzrokiem, mocno uścisnął mi rękę.

– Serrwus – powiedział dźwięcznie. Wyraźnie grasejował.

– Miło mi. Dobry wieczór – odwzajemniłem uścisk. Miał delikatną rękę o długich, chwytnych palcach.

„A więc tak to wygląda”, szukałem podobieństwa do pana Konstantego, lecz nie mogłem go znaleźć. Przerasowiony panicz? Rozkapryszony dandys? Zblazowany histeryk? Jaki był dziesięć lat temu, gdy studiował z Madame?

– Może tutaj – zaordynował pan Konstanty, zwracając się na prawo, skąd właśnie wyszedł był Jerzyk.

Wysokie okna (wychodzące w tym pokoju na podwórko) były już zasłonięte. We wnętrzu panował półmrok, rozjaśniony jedynie żółtawym, słabiutkim światłem dwóch kinkietów-świeczników, przytwierdzonych do ściany nad dwoma fotelami, pomiędzy którymi stał stolik na niskich, wygiętych nóżkach.

– Siadaj – pan Konstanty nieznacznym ruchem głowy wskazał mi prawy fotel, po czym sam rozlokował się w lewym. Jerzyk tymczasem bez słowa skierował się do kuchni. – Jak rodzice? W porządku? – zarzucił nogę na nogę, odsłaniając skarpetki barwy ciemnego marengo, ściśle opięte na łydkach.

– Dziękuję, wszystko dobrze – skinąłem grzecznie głową i uśmiechnąłem się lekko, co miało również oznaczać, iż w jego kurtuazyjnym pytaniu dostrzegam znak lojalności wobec mojej prośby o zachowanie dyskrecji.

– Jerzyk o wszystkim już wie – powiedział pan Konstanty – lecz nie obawiaj się, nie dawałem mu żadnych instrukcji. Byłem pośrednikiem bezstronnym i całkowicie lojalnym. Powiedziałem po prostu, że kończysz właśnie szkołę, myślisz, między innymi, o studiach romanistycznych, i chciałbyś się poradzić.

– Doceniam to i dziękuję – znowu skinąłem głową. – A wspomniał pan może przypadkiem, że chętnie bym też posłuchał jakichś historii z przeszłości, z okresu jego studiów?

– Nie, o tym nie mówiłem.

„Niedobrze”, przygryzłem zęby i rzekłem z lekkim żalem:

– Hm… szkoda. To dla mnie ważne. – I licząc, że zanim Jerzyk powróci z odległej kuchni, zdołam jeszcze coś zdziałać, zacząłem rozwijać temat w taki mniej więcej sposób: – Zna mnie pan nie od dzisiaj i wie pan, jakie znaczenie ma dla mnie sprawa tradycji; świadomość tego, co było, jako punkt odniesienia. Zresztą, poniekąd to pan jest za to odpowiedzialny… – zrobiłem przekorną minę. – Któż bowiem jak nie pan obudził we mnie tę skłonność… równania do przeszłości?

– Równania do przeszłości?

– Jakby to nazwać inaczej?… – spojrzałem w wysoki sufit szukając tam natchnienia. – Chodzi mi o to, by zawsze, gdy się zaczyna coś robić, wiedzieć, jak było dawniej. Po to, by zdać sobie sprawę, kim się jest na tym tle. Gdzie, w jakim miejscu i czasie wstępuje się na scenę. Czy ma się przed sobą wzlot, czy, przeciwnie, upadek; „złoty wiek” czy „zmierzch bogów”; „odrodzenie” czy „schyłek”. Proszę sobie przypomnieć nasze wycieczki górskie, gdy opowiadał mi pan, jak się dawniej chodziło, i czym w porównaniu z tamtą jest turystyka dzisiejsza. To była ważna lekcja. Dzięki niej zrozumiałem, że żyję w czasie marnym, w świecie zdegradowanym, i to oszczędziło mi złudzeń, a przez to rozczarowań. Są jednak różne skale. W zestawieniu z czasami sprzed kataklizmu wojny, epoka powojenna, szczególnie w naszym kraju, jest okresem upadku, regresu, zwyrodnienia. Wszelako nawet i dno nie jest płaskie i równe, ale pofałdowane. Ma wzniesienia i doły, koralowe iglice i ciemne „rowy mariańskie”. Czyż nie ma żadnej różnicy między obecnym dniem a nocą stalinizmu? Tą „małą stabilizacją” a „wielką czystką” i zbrodnią? Otóż żywię nadzieję, że może pierwszy raz stoję w obliczu szansy przewyższenia przeszłości. Pan Jerzyk, o ile wiem, zaczął studiować w piekle: rok pięćdziesiąty trzeci. Schyłek „kultu jednostki”. Terror, drakońskie prawo, donosy, inwigilacja. I, rzecz niebagatelna, szantaż obyczajowy! Słyszałem dziesiątki historii, jak wykańczano ludzi, grzebiąc w ich prywatności. Dziś jednak tego nie ma. Stąd właśnie chciałbym usłyszeć trochę wspomnień, anegdot… im bardziej ponurych, straszniejszych, tym bardziej dla mnie cennych. Bo takie, paradoksalnie, podniosłyby mnie na duchu: pozwoliłyby wierzyć, ze oto dane mi jest startować z lepszej pozycji, że oto, nareszcie, „dziś” bierze górę nad „wczoraj”. Tego rodzaju poczucie byłoby dla mnie bezcenne!

– Zabawne jest to, co mówisz… – powiedział pan Konstanty po krótkiej chwili milczenia. – Wciąż jednak nie bardzo rozumiem, co niby chciałbyś usłyszeć. O jakie historie ci chodzi, o jakie anegdoty?

„Boże, co za katorga!”, westchnąłem w duchu z udręką. „Czy mówię nie dość jasno?”

– No, wie pan… – powiedziałem. – Takie, różne, ze studiów… o koleżankach, kolegach, o jakichś wspólnych sprawach, o życiu towarzyskim…

– Ach, to! – zaśmiał się krótko, rzucając głową w tył. – Oczywiście, zagadnij go, na pewno ci coś opowie. Choć wątpię, czy to spełni twoje oczekiwania. Albowiem tamten czas, o ile mi wiadomo, wspomina on całkiem dobrze. Mimo niełatwych warunków, szczęściło mu się wtedy. Szybował. Miał sukcesy, i to na różnych polach. Kłopoty, niepowodzenia przyszły dopiero później. To teraz jest zawiedziony i narzeka bez przerwy. Ale wtedy?… nie, nie. Lecz jeśli jesteś ciekawy, pytaj, nie widzę przeszkód.

Już miałem na języku: „A nie mógłby pan za mnie?”, kiedy w drzwiach zjawił się Jerzyk, trzymając tacę w rękach – z porcelanowym imbrykiem, dwiema filiżankami i srebrną cukiernicą zamykaną na kluczyk – i to spowodowało, że straciłem kontenans.

– A pan nie mógłby jakoś?… – wymamrotałem pod nosem, lecz zgasłem w połowie zdania, ponieważ pan Konstanty zdawał się już nie słuchać: poderwał się sprężyście, uprzątnął blat stolika i wydobywszy z szuflady białą, lnianą serwetkę, przykrył nią taflę mahoniu lśniącego politurą.

– Voila! - strzepnął jeszcze jakiś pyłek z serwetki i postąpił krok w tył, robiąc miejsce synowi, który oparłszy tacę na krawędzi stolika, zestawił z niej przedmioty na biało zasłaną powierzchnię. Okazało się, że poza filiżankami, imbrykiem i cukiernicą, przyniósł jeszcze dwie kształtne, meissenowskie miseczki – w jednej były orzeszki, a w drugiej francuskie biskwity – oraz mały dzbanuszek (tej samej marki) z mlekiem. Pan Konstanty uwolnił Jerzyka od opróżnionej tacy i włożył ją sobie pod pachę.

– No, to zostawiam was samych – powiedział, ruszając ku drzwiom. – Życzę owocnych obrad – wykonał gest cezara żegnającego zebranych.

Jerzyk nalał w milczeniu herbatę do filiżanek i podsunął mi cukier.

– Dziękuję, nie słodzę – szepnąłem.

– Lubisz gorrycz, jak widzę – odwrócił w swoją stronę grawerowaną szkatułkę i sięgnął po łyżeczkę tkwiącą w sypkiej topieli. – Kiedyś ja tez lubiłem – wsypał do swej filiżanki podwójną miarkę cukru i zaczął mieszać herbatę, wpatrując się posępnie w jej bursztynową toń.

Siedziałem nieporuszony, nie spuszczając zeń wzroku. Oryginał. Dziwny człowiek. Zupełnie nie mogłem go wyczuć. Grał coś przede mną, udawał? Czy taki po prostu był? Mroczny, cofnięty w siebie, z nieobecnym spojrzeniem. Nie wiedziałem, co robić. Iść do przodu? Przebojem? Ofiarować coś w zamian za przyspieszenie akcji i korzystniejszą pozycję? Czy czekać z inicjatywą? Oddać mu naprzód pole? Wypuścić go, niech mówi, niech się bardziej odsłoni?

Wybrałem defensywę.

– Więc powiadasz, że chciałbyś – pociągnął łyk herbaty – studiować rromanistykę. – Skierował wzrok w moją stronę. – Na naszym prześwietnym wydziale – te słowa aż ociekały jadowitą ironią, a jego twarz przybrała błazeński wyraz wstrętu.

– Rozważam tę możliwość – odpowiedziałem ostrożnie.

– A wolno wiedzieć, po co? – zapytał z tą samą miną.

Trudno o prostsze pytanie. A jednak nie umiałem dać szybkiej odpowiedzi.

– No… jakby to powiedzieć? – zbierałem pośpiesznie myśli.

– Najlepiej prrosto i krrótko.

– Lubię język francuski – wzruszyłem ramionami. – Władam nim jako tako. Może to pana zdziwi, lecz akurat u mnie w szkole jest bardzo wysoki poziom…

– Nie rrozumiemy się – przerwał mi ze znużeniem. – Nie chodzi mi o to, dlaczego chcesz zdawać na ten wydział, lecz po co, w jakim celu.

– Co znaczy: „w jakim celu”?

– No, co chcesz w życiu rrobić? Jakie masz plany życiowe?