Pociągnął nosem. Coś się paliło — dolatywała niemiła woń przypalonego metalu, gumy i skóry.

— Przepraszam pana - usłyszał głos zza swoich pleców.

R. P. Tyler odwrócił się.

Na drodze znajdował się wielki, niegdyś czarny samochód sto­jący w ogniu, a mężczyzna w czarnych okularach wychylał się przez okno, mówiąc:

— Bardzo przepraszam, udało mi się jakoś zagubić. Czy może pan wskazać mi drogę do bazy lotniczej w Lower Tadfield? Wiem, że gdzieś tu się znajduje.

Pana samochód się pali.

Nie. Tyler po prostu nie mógł się zmusić do wypowiedzenia tych słów. Ten człowiek musiał o tym wiedzieć; nieprawdaż? Sie­dział w środku ognia. Być może miał to być jakiś figiel.

Zamiast tego powiedział więc:

—Jak sądzę, musiał pan skręcić w niewłaściwą stronę o milę stąd. Drogowskaz jest przewrócony. Nieznajomy uśmiechnął się.

— Zapewne tak było - powiedział. Trzepoczące pod nim pomarańczowe płomienie nadawały mu nieomal diabelski wy­gląd.

Wiatr powiał poprzez samochód w stronę Tylera, który po­czuł, że zaskwierczały mu brwi.

Przepraszam, młody człowieku, ale pana samochód się pali, pan siedzi w nim sam się nie zapalając, choć miejscami wóz jest rozpalony do czerwoności.

Nie.

Powinien może zapytać tego człowieka, czy życzy sobie, by R. P. Tyler zadzwonił do pomocy drogowej?

Zamiast tego dokładnie wyjaśnił trasę, starając się nie wy­trzeszczać oczu.

— Fantastycznie. Serdeczne dzięki - rzekł Crowley, zaczynając zakręcać okno.

R. P. Tyler coś musiał powiedzieć.

— Bardzo przepraszani, młody człowieku — powiedział.

—Tak?

Wydaje mi się, że to nie jest coś, czego się nie zauważa, jeśli pana samochód się pali.

Język płomienia polizał zwęgloną tablicę rozdzielczą.

— Dziwną pogodę mamy, prawda? - rzekł kulawo Tyler.

— Doprawdy? - odparł Crowley. - Słowo daję, że nie zauwa­żyłem. — I zawrócił swój płonący samochód na wiejskiej dro­dze.

— Prawdopodobnie dlatego, że pana wóz się pali — wyrzekł ostrym tonem R. P. Tyler. Szarpnął smycz Shutziego, przyciągając pieska do nogi.

Do Redaktora Naczelnego.

Szanowny Panie,

Chciałbym zwrócić Pana uwagę na ujawniającą się ostatnio tendencję, którą dostrzegłem u dzisiejszych młodych łudzi, ignorowania podczas prowa­dzenia samochodów całkowicie rozsądnych środków ostrożności i bezpieczeń­stwa. Dzisiejszego wieczoru zapytał mnie o drogę dżentelmen, którego wóz był...

Nie.

Prowadzenie samochodu, który.,

Nie.

Palił się...

R. P. Tyler w coraz gorszym humorze, tupiąc wściekle noga­mi, pokonał ostatni odcinek drogi powrotnej do wsi.

* * *

— Hej! - wrzasnął R. P. Tyler. — Young! Pan Young siedział na leżaku w ogródku przed domem, paląc fajkę.

Sytuacja ta miała więcej wspólnego z dokonanym ostatnio przez Deirdre odkryciem zjawiska biernego palenia i związanym z tym zakazem palenia na terenie domu, niż byłby gotów przyznać się przed sąsiadami. Nie wpłynęło to na polepszenie jego humoru. Ani też nie wpłynęło na to zwracanie się doń per Young przez Tylera.

—Tak?

— Pana syn, Adam. Pan Young westchnął.

— Co on znowu zrobił?

— Czy pan wie, gdzie on jest?

Pan Young popatrzył na zegarek.

— Przypuszczam, że przygotowuje się do pójścia do łóżka. Tyler uśmiechnął się sztywno a triumfalnie.

— Wątpię. Widziałem go wraz z jego małymi diabłami i tym przerażającym kundlem nie dalej jak pół godziny temu, gdy peda­łowali w stronę bazy lotniczej.

Pan Young pyknął fajkę.

— Wie pan, jak surowo oni tam przestrzegają przepisów - po­wiedział Tyler na wypadek, gdyby pan Young nie pojął wagi wia­domości. — Wie pan, jak pana syn pasjonuje się naciskaniem gu­ziczków i tym podobnych — dodał.

Pan Young wyjął fajkę z ust i z namysłem obejrzał cybuch.

— Hmp - powiedział.

— Mhm - powiedział.

— Aha — powiedział. I wszedł do domu.

* * *

Dokładnie w tym samym momencie cztery motocykle z piskiem opon zatrzymały się o paręset jardów od głów­nej bramy. Jeźdźcy zgasili silniki i podnieśli przyłbice heł­mów. No, w każdym razie trzech z nich.

— A ja miałam nadzieję, że będziemy mogli przebić się przez zapory - powiedziała tęsknie Wojna.

— To by tylko spowodowało kłopoty.

— To dobrze.

— Mam na myśli kłopoty dla nas. Linie zasilania i telefoniczne pewnie nie działają, lecz oni muszą mieć generatory, a z pewnością i radio. Gdyby ktoś zaczął meldować, że terroryści zrobili najazd na bazę, wtedy ludzie zaczęliby działać w sposób logiczny i cały plan by się zawalił.

—Ha.

— WCHODZIMY DO ŚRODKA, WYKONUJEMY ZADANIE,

WYCHODZIMY, POZOSTAWIAMY NATURZE LUDZKIEJ DZIA­ŁANIE WE WŁAŚCIWYJEJ SPOSÓB - powiedział Śmierć.

— Nie tak to sobie wyobrażałam, przyjaciele - odparła Wojna. -Nie po to czekałam tysiące lat, aby tylko pomajstrować kawałkami drutu. Nie nazwałabym tego dramatycznym wydarzeniem. Albrecht Diirer nie marnował czasu na wykonanie drzeworytu Czterech Na-ciskaczy Guzików Apokalipsy, to wiem na pewno.

— Myślałem, że będą się rozlegać głosy trąb - rzekł Skażenie.

— Popatrzcie na to z takiego punktu widzenia — powiedział Głód. - To jest tylko podkład. Potem dopiero wyruszymy. Prawdziwie wyruszymy Na skrzydłach wichru i tak dalej. Trzeba umieć działać elastycznie.

— Czy nie mieliśmy tu spotkać... kogoś? - zapytała Wojna. Zapanowała cisza, przerywana tylko metalicznym potrzaskiwa­niem stygnących silników motocyklowych. Wreszcie Skażenie powoli przemówił:

— Wiecie, ja też nie mogę powiedzieć, bym spodziewał się cze­goś takiego. Wyobrażałem sobie, no, że to będzie wielkie miasto. Albo wielki kraj. Może Nowy Jork. Albo Moskwa. Albo sam Arma-

geddon.

Znów zapadło milczenie. Wreszcie odezwała się Wojna:

— A swoją drogą, gdzie jest Armageddon?

— Zabawne, że o to pytasz — odparł Głód. —Ja też zawsze chcia­łem go poszukać.

— Jest jakiś Armageddon w Pensylwanii - powiedział Skażenie. -A może w Massachusetts czy jeszcze gdzieś tam. Masa facetów z wiel­kimi brodami i w zupełnie czarnych kapeluszach.

— Niiie - sprzeciwił się Głód. — To gdzieś w Izraelu, jak sądzę.

— GÓRA KARMEL.

— A ja myślałem, że tam rosną owoce avocado.

— ORAZ KONIEC ŚWIATA.

— To prawda? A więc będzie jedno wielkie avocado.

— Zdaje mi się, że kiedyś tam byłem - powiedział Skażenie. -W starożytnym mieście Megiddo. Tuż przed jego upadkiem. Ładna miejscowość. Interesująca brama królewska.

Wojna popatrzyła na otaczającą ich zieloność.

— Ojoj - powiedziała - czyżbyśmy skręcili nie tam, gdzie trzeba?

— GEOGRAFIA JEST NIEISTOTNA.

— Przepraszam, lordzie?

—JEŚLI ARMAGEDDON JEST GDZIEKOLWIEK, JEST I WSZĘDZIE.

— To prawda — przyznał Głód. — Nie rozmawiamy tu o paru mi­lach kwadratowych krzaków i pasących się kóz. Jeszcze raz zapadło milczenie.

— RUSZAJMY Wojna odkaszlnęła.

— Tak tylko sobie pomyślałam... czy on ma być z nami...? Śmierć poprawił rękawice.

— TO - odparł zdecydowanie -JEST ROBOTA DLA ZAWO­DOWCÓW.

* * *

Jak później sobie przypominał sierżant Thomas A. Deisenburger, wydarzenia przy bramie rozegrały się następująco: Wielki wóz dowodzenia podjechał do bramy. Lśnił i wy­glądał oficjalnie, chociaż później sierżant nie był do końca pewien, czemu tak pomyślał ani czemu przez chwilę wydawało się, że samo­chód jest napędzany silnikami motocyklowymi.

Wysiadło czterech generałów. Znowu sierżant był nie do końca pewien, czemu tak pomyślał. Mieli właściwe dokumenty osobiste. Ja­kiego rodzaju dokumenty, tego, prawdę powiedziawszy, nie potrafił sobie przypomnieć, ale były właściwe. Zasalutował. A jeden z nich powiedział:

— Nie zapowiedziana inspekcja, żołnierzu.

Na co sierżant Thomas A. Deisenburger odpowiedział:

— Nie zostałem poinformowany na okoliczność nie zapowie­dzianej inspekcji w tym momencie.

— Oczywiście, że nie - odezwał się jeden z generałów. - Wła­śnie dlatego, że jest nie zapowiedziana. Sierżant ponownie zasalutował.