— Proszę o pozwolenie potwierdzenia tej wiadomości w do­wództwie bazy — rzekł niepewnie.

Najwyższy i najchudszy z generałów oddalił się o parę kroków, odwrócił tyłem i założył ręce na piersi.

Jeden z pozostałych przyjacielsko objął sierżanta za ramiona i pochylił się do niego konspiracyjnie.

— No więc posłuchajcie... - popatrzył z ukosa na naszywkę z na­zwiskiem sierżanta - ...Deisenburger, być może dam wam szansę. To jest nie zapowiedziana inspekcja, zrozumieliście? Nie zapowie­dziana. Co oznacza: żadnych alarmów w chwili, gdy wjedziemy, zro­zumieliście? I żadnego oddalania się od waszego posterunku. Za­wodowy żołnierz jak wy na pewno to zrozumie, mam rację? - do­dał. Mrugnął okiem. - W przeciwnym razie spadniecie tak nisko, że będziecie musieli mówić “sir" do chochlika.

Sierżant Thomas A. Deisenburger wytrzeszczył oczy na gene­rała.

— Do szeregowca - rozległ się syk.

Wedle naszywki na mundurze nazywała się Waugh. Sierżant Deisenburger nigdy nie widział generała płci żeńskiej, ale ta na pewno była ulepszonym modelem.

— Co?

— Szeregowca. Nie chochlika.

— Ano. To właśnie miałem na myśli. Szeregowca. Okay, żoł­nierzu?

Sierżant pomyślał, że do wyboru pozostało mu bardzo niewie­le możliwości.

— Nie zapowiedziana inspekcja? - powtórzył.

— Prowizjonarycznie utajmonocniona w tym momencie -oświadczył Głód, który przez całe lata uczył się oszwabiania rządu federalnego i przypomniał sobie właściwy do tego język.

— Przyjęto, panie generale - odparł sierżant.

— Grzeczny chłopiec - rzekł Głód, gdy zapora się uniosła. -Daleko zajdziesz. — Popatrzył na zegarek. — I to bardzo szybko.

* * *

Niekiedy istoty ludzkie bardzo przypominają pszczoły. Pszczoły z całą wściekłością bronią swego ula, pod wa­runkiem, że znalazłeś się na zewnątrz niego. Jeśli już je­steś w środku, robotnice jakby zakładają, że musiało to zostać uzgodnione z dyrekcją i nie zwracają na ciebie uwagi; różni owadzi pieczeniarze osiągnęli miodem płynącą egzystencję właśnie dzięki temu. Ludzie zachowują się tak samo.

Nikt nie zatrzymał czterech, gdy zdecydowanie weszli do jed­nego z długich, niskich budynków, przytulonych pod lasem masz­tów antenowych. Nikt nie zwrócił na nich uwagi. Być może nikt nic nie widział. Być może widzieli to, co ich umysły były nauczone widzieć, ponieważ mózg ludzki nie posiada wyposażenia dozwala-jącego dostrzec Wojnę, Głód, Skażenie i Śmierć, gdy nie chcą one być dostrzegane i tak jest dobry w niewidzeniu tego, że często na­wet ich nie widzi, gdy pełno ich ze wszystkich stron.

Urządzenia alarmowe ze swej strony w ogóle nie posiadały móz­gów i uznały, że widzą czterech ludzi tam, gdzie ludzie nie powin­ni się znajdować, więc odezwały się jak wściekłe.

* * *

Newton nie palił, ponieważ nie pozwalał nikotynie wdzie­rać się do świątyni jego ciała, a raczej, ściśle mówiąc, do małej walijsko-metodystycznej, blaszanej kapliczki jego ciała. Gdyby jednak był palaczem, zakrztusiłby się papierosem, któ­rego by palił teraz dla uspokojenia nerwów.

Anathema zdecydowanym ruchem wstała i wygładziła zmiętą spódniczkę.

— Nie martw się - powiedziała. - To nie odnosi się do nas. Prawdopodobnie coś się dzieje w środku.

Uśmiechnęła się na widok jego pobladłej twarzy.

— Daj spokój - powiedziała. - To nie jest OK.

— Nie jest - potwierdził Newton. - Przede wszystkim mają lep­szą broń.

Pomogła mu wstać.

— Nie przejmuj się - powiedziała. -Jestem pewna, że coś wy­myślisz.

* * *

To nie do uniknięcia, że nie cała ich czwórka mogła wnieść jednakowy wkład, pomyślała Wojna. Zdziwiła się własną zdolnością posługiwania się nowoczesnymi syste­mami uzbrojenia, o ileż bardziej skutecznymi niż ostre kawałki me­talu, i oczywiście Skażenie uśmiał się z urządzeń absolutnie odpor­nych na uszkodzenia, absolutnie zabezpieczonych przed niepowo­łanymi. Nawet Głód wiedział przynajmniej, co to są komputery. Podczas gdy... no cóż, on właściwie tylko kręcił się w pobliżu, choć przyznać trzeba, że robił to z pewną elegancją. Wojnie przyszło na myśl, że pewnego dnia może nastąpić koniec wojny, koniec głodu, może nawet koniec skażenia i być może właśnie z tego powodu czwartego i największego Jeźdźca nigdy właściwie nie można było nazwać swoim chłopem. To tak, jakby się miało w drużynie futbo­lowej inspektora podatkowego. Oczywiście świetnie mieć go po swojej stronie, ale nie należał do osób, z którymi po meczu chcia­łoby się wypić drinka i pogadać w barze. Po prostu nie sposób by­ło poczuć się z nim w stu procentach swobodnie.

Paru żołnierzy przebiegło-przez jego postać w chwili, gdy za­glądał Skażeniu przezchude ramię.

— CO TO ZA BŁYSZCZĄCE RZECZY? - rzekł tonem kogoś, kto wie, że nie będzie w stanie zrozumieć odpowiedzi, ale chce, aby widziano, że jest zainteresowany.

— Siedmiosegmentowe ekrany na diodach elektroluminescen­cyjnych - powiedział chłopiec. Położył miłośnie dłoń na zespole przekaźników, które stopiły się pod jego dotknięciem, a po tym wprowadził do obwodów plik samoreplikujących się wirusów kom­puterowych, które odleciały na skrzydłach elektronicznego eteru.

— Doprawdy zupełnie mi niepotrzebne te cholerne syreny alarmowe - mruknął Głód.

Śmierć z roztargnieniem pstryknął palcami. Tuzin klaksonów zakrztusiło się i umilkło.

— No, nie wiem, mnie się dosyć podobały - powiedział Skażenie.

Wojna sięgnęła do wnętrza kolejnej metalowej szafki. Rzeczy miały się nie tak, jak się spodziewała, to musiała przyznać, ale gdy przesunęła palcami po, a czasem wewnątrz części elektronicznych, doznała znajomego uczucia. Było echem przeżycia, jakie się mie­wa, trzymając miecz i Wojna poczuła dreszcz oczekiwania na myśl, że ten miecz sięga poprzez cały świat oraz pewną część nieba nad nim. Ten miecz ją kochał.

Miecz ognisty.

Ludzkość nie nazbyt dobrze nauczyła się, że miecze są niebez­pieczne, jeśli pozwolić im walać się wokoło, choć na miarę swych ograniczeń uczyniła wszystko co mogła, aby szansę przypadkowego użycia miecza tej potęgi były bardzo duże. A to było pocieszające. Mi­ło było pomyśleć, że ludzkość widzi różnicę między rozwaleniem swej planety na kawałeczki przypadkiem i dokonaniem tego planowo.

Skażenie zanurzył ręce w kolejnym stelażu drogiej elektroniki.

* * *

Wartownik przy dziurze w ogrodzeniu miał zakłopotaną minę. Świadom był podniecenia panującego w bazie, ale jego radio nie odbierało niczego prócz białego szumu,

zaś jego oczy nieustannie przyciągała legitymacja, którą miał przed sobą.

W swoim życiu widział już wiele różnych legitymacji - wojsko­we, CIA, FBI, nawet KGB - ale będąc młodym żołnierzem musiał jeszcze się nauczyć, że im mniej znaczy organizacja, tym bardziej imponujące sąjej legitymacje.

Ta była diabelnie imponująca. Poruszając bezgłośnie warga­mi, odczytał ją ponownie, przez całą długość, począwszy od “Lord Protektor Wspólnoty Brytyjskiej poleca i nakazuje", przez frag­ment na temat rekwizycji wszelkiego drewna opałowego, sznurów oraz ognionośnych olejów aż do podpisu Pierwszego Lorda Adiu­tanta Armii Tropicieli Wiedźm, Chwała-Niechaj-Mu-Będzie-We-Wszystkich-Jego-Dziełach-I-Strzeż-Się-Cudzołóstwa Smitha. New­ton zasłonił kciukiem akapit na temat dziewięciu pensów od wiedźmy i starał się wyglądać jak James Bond.

Wreszcie badawczy intelekt wartownika odnalazł znajome so­bie słowo.

— Co to ma znaczyć to tutaj - powiedział podejrzliwie - na te­mat, że mamy dawać panu wiązki chrustu?

— O, musimy je mieć - odparł Newton. - Myje palimy.

— Co proszę?

— Palimy je.

Twarz wartownika rozjaśnił uśmiech. A mówiono mu, że An­glia jest zbyt miękka.

— Znakomicie! - powiedział. Coś wcisnęło mu się w krzyże.

— Rzuć broń - powiedziała zza niego Anathema - albo będę żałować tego, do czego będę zmuszona.

Ależ to prawda, pomyślała, widząc jak mężczyzna drętwieje ze strachu. Jeśli nie rzuci broni, przekona się, że to patyk, a ja będę naprawdę żałować, gdy zostanę zastrzelona.