— O nas się nie martwcie — powiedział niedbale Adam. - My sobie tylko spacerujemy.

— Ależ wy tylko... - zaczął porucznik.

— Spijcie — powiedział Adam. — Po prostu zaśnijcie. Wszyscy żołnierze tutaj niech zasną. W ten sposób nic się wam nie stanie. Wy po prostu zaśnijcie zaraz.

Porucznik wytrzeszczył na niego oczy, próbując skupić wzrok. A potem zwalił się na twarz.

— Fiu - powiedziała Pepper, gdy przewrócili się także pozo­stali żołnierze. -Jak żeś to zrobił?

— No — odrzekł wymijająco Adam — pamiętasz ten kawałek o hipnotyzmie w “Książce dla chłopców: jak zrobić 101 rzeczy, któ­rych nigdy nie mogliśmy zrobić?"

—No i?

— No i to jest, owszem, jakby jakieś takie, tylko, że ja już wiem, jak to się robi. - Znów się zwrócił do budynku łączności.

Ponownie wziął się w garść, a jego ciało porzuciło wygodną, niedbałą postawę, prostując się w sposób, z jakiego byłby dumny pan Tyler.

— Zgadza się - powiedział. Zamyślił się na chwilę. A potem powiedział: - Przyjdźcie i popatrzcie.

* * *

Gdyby zabrać planetę, a zostawić tylko elektryczność, wy­glądałoby to jak najcudowniejszy kiedykolwiek zrobiony filigran — kula mrugających srebrnych nici, a od czasu do czasu rozżarzona włócznia promienia satelitarnego. Nawet ciemne obszary żarzyłyby się od fal radarów i publicznych radio­stacji. Mógłby to być system nerwowy wielkiego zwierzęcia.

Tu i tam węzły sieci stanowiły miasta, ale większość elektrycz­ności była niejako muskulaturą, zajętą wyłącznie prostą pracą. Atoli od około pięćdziesięciu lat ludzkość wyposażała elektrycz­ność w mózg.

I teraz żyła tak samo, jak żyje ogień. Wyłączniki spawały się nieruchomo. Przekaźniki stapiały się. W sercach krzemowych czi-pów o mikroskopijnej architekturze przypominającej plan miasta

Los Angeles, otwierały się nowe przejścia; i setki mil stamtąd w podziemnych pomieszczeniach rozdzwoniły się dzwonki, a lu­dzie przerażeni patrzyli na to, co im mówiły pewne ekrany. Cięż­kie stalowe bramy zamykały się na głucho pod potajemnie wydrą­żonymi górami, pozostawiając po drugiej stronie ludzi, walących w nie pięściami i mocujących się ze skrzynkami stopionych bez­pieczników. Kawałki pustyni i tundry odsuwały się w bok, wpusz­czając świeże powietrze do klimatyzowanych grobowców, a tępo-nose kształty ociężale wsuwały się na pozycje.

A prąd, płynąc tam, gdzie nie powinien, gdzie indziej wystę­pował z brzegów. W miastach pogasły światła regulacji ruchu, na­stępnie latarnie uliczne, wreszcie wszystkie światła. Wentylatory zwolniły obroty, zatrzepotały i zatrzymały się. Piecyki elektryczne ściemniały do zupełnej czerni. Windy ugrzęzły. Radiostacje udła-wiły się, a ich uspokajająca muzyczka umilkła.

Powiedziano, że cywilizację od barbarzyństwa oddziela dwa­dzieścia cztery godziny i dwa posiłki.

Noc z wolna rozpościerała się na obracającej się Ziemi. Po­winna była być pełna punkcików światła. Nie była.

Było za to na niej pięć miliardów ludzi. W porównaniu z tym, co się właśnie szykowało - gorące i złe — epoka barbarzyństwa wyglądała jak piknik. W końcu wszystko miały odziedziczyć mrów­ki.

* * *

Śmierć wyprostował się. Widać było, że przysłuchuje się uważnie. Domysły, czym słuchał, każdy mógł snuć na wła­sną rękę. - ON TU JEST - powiedział.

Pozostała trójka podniosła wzrok. W ich postawie zaszła ledwie uchwytna zmiana. Na moment przed tym, nim Śmierć się odezwał, oni — ta ich część, która nie chodziła i nie mówiła jak ludzie - ota­czali cały świat. Teraz wrócili.

Mniej więcej.

Była w nich jakaś obcość. Wywoływali wrażenie, że zamiast źle dopasowanej odzieży mieli teraz źle dopasowane ciała. Głód wy­glądał, jakby go źle dostrojono do stacji nadawczej i dlatego do­tychczas dominujący sygnał - przyjemnego, ufnego, robiącego do­bre interesy biznesmena - zaczynał być zagłuszany przez starożyt­ny, przerażający szum jego podstawowej osobowości. Skóra Wojny błyszczała od potu. Skóra Skażenia po prostu błyszczała.

— Zadbano... o... wszystko - powiedziała Wojna, wymawiając wyrazy z pewnym trudem. -Wszystko... potoczy się... należycie.

— Nie będzie tylko nuklearna - rzeki Skażenie. - Będzie che­miczna. Tysiące galonów różnych rzeczy... w małych zbiornikach na całym świecie. Przepiękne płyny... z osiemnastosylabowymi na­zwami. Oraz... stare zapasy. Mówcie sobie, co chcecie. Pluton mo­że zaszkodzić na tysiące lat, ale arszenik jest wieczny.

— A potem... zima - rzekł Głód. - Lubię zimę. Jest coś... czyste­go w zimie.

— Kurczęta wchodzące... do mieszkań, by się schronić — powie­działa Wojna.

— Nie będzie żadnych kurcząt — odparł kategorycznie Głód.

Tylko Śmierć się nie zmienił. Pewne rzeczysą niezmienne.

Czterej opuścili budynek. Można było zauważyć, że Skażenie, chociaż idzie, równocześnie robi wrażenie, jakby się sączył.

I to zauważyli Anathema oraz Newton Pulsifer.

Był to pierwszy budynek, do którego podeszli. Wydawało się, że wewnątrz jest znacznie bezpieczniej niż na zewnątrz, gdzie pa­nowało straszne podniecenie. Anathema pchnęła drzwi pokryte znakami sugerującymi, że takie pchnięcie stanowi śmiertelne nie­bezpieczeństwo. Drzwi rozstąpiły się pod jej dotknięciem. Gdy zna­leźli się w środku, zamknęły się i zablokowały.

Nie mieli wiele czasu na dyskusję od chwili, gdy wkroczyli Czterej.

— Co to za jedni? - spytał Newton. -Jacyś terroryści?

— W bardzo przystojnym i akuratnym sensie - rzekła Anathe­ma — uważam, że masz rację.

— Czego właściwie dotyczyła ta cała dziwaczna gadanina?

— Sądzę, że prawdopodobnie końca świata - odparła. - Czy za­uważyłeś ich aury?

— Raczej nie — odrzekł.

— Gruntownie nieprzyjemne.

—O.

— Prawdę powiedziawszy, negatywne aury.

—O?

—Jak czarne dziury.

— To źle, prawda?

— Tak.

Anathema przyjrzała się rzędom metalowych szafek. Przynaj­mniej raz, i to właśnie w tej chwili — ponieważ nie była to wcale za­bawa, a rzeczywistość - maszyneria, mająca przynieść koniec świa­tu, a przynajmniej tej jego części, która zajmowała warstwy od plus minus dwóch metrów w dół, w górę zaś aż do warstwy ozonowej -nie działała zgodnie ze znanym na takie okoliczności scenariu­szem. A więc nie było tu ogromnych, czerwonych pojemników z błyskającymi światłami. Nie było pozwijanych w spirale drutów o takim wyglądzie, jakby widniał na nich napis “przetnij mnie". Żadne podejrzanie wielkie ekrany numeryczne nie ukazywały od­liczania wstecznego do zera, które można by przerwać na sekundy przed końcem. Zamiast tego stały po prostu metalowe szafki, solid­ne i ciężkie, i bardzo odporne na heroiczne, w ostatniej chwili do­konywane, czyny.

— Co właściwie się dzieje? - spytała Anathema. - Oni coś zro­bili, nieprawdaż?

— Może jest tu gdzieś wyłącznik - rzekł bezradnie Newton. -Jestem pewien, że gdybyśmy poszukali...

— Tego rodzaju rzeczy mają wewnętrzne zasilanie. Nie bądź głupi. Myślałam, że znasz się na tym.

Newton rozpaczliwie pokiwał głową. O czymś takim nie pisano w “Elektronice dla każdego". Aby się zorientować, zajrzał na tylną ściankę jednej z szafek.

— Globalny system łączności - wymamrotał niewyraźnie. - Słu­ży praktycznie do wszystkiego. Może sterować wszystkimi sieciami wysokiego napięcia oraz podłączać się do satelitów. Absolutnie wszystko. Można... zhip... ahrr, można... zhap... uch, spowodować, żeby... zipt... ach, rnniej więcej... zzap... oooch.

—Jak tam sobie dajesz radę?

Newton ssał końce palców. Jak dotąd nie znalazł niczego, co by przypominało tranzystor. Owinął dłoń chusteczką do nosa i wy­rwał z oprawek kilka tablic.

Kiedyś jedno z czasopism poświęconych elektronice, które pre­numerował, opublikowało dla żartu schemat obwodu, który pod gwarancją nie działał. Przynajmniej, napisali kpiarsko, jest to coś, co wy wszyscy, niezdarni radioamatorzy, możecie sobie zbudować, ma­jąc pewność, że to pracuje wtedy, kiedy nie działa. Ma źle podłączo­ne diody, odwrotnie umieszczone tranzystory oraz wyczerpaną ba­terię. Newton zbudował i zaczął tym odbierać Radio Moskwa. Napi­sał do redakcji list z zażaleniem, ale nie otrzymał odpowiedzi.