Głód gapił się na niego zakłopotany.

—Ja, ee, ja nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem... - zaczął.

—JA ZROZUMIAŁEM. RUSZAJMY

Shutzi cicho zaskowyczał i jednym skokiem schronił się za R. P. Tylera i tam już, drżący, pozostał.

Obcy powsiadali na swe motocykle. Jeden z nich, w bieli (hipis, jak go z wyglądu ocenił R. P. Tyler) upuścił puste opakowanie po frytkach na trawiaste pobocze.

— Proszę wybaczyć - warknął Tyler. - Czy to opakowanie należy do pana?

— Och, nie tylko do mnie - powiedział chłopiec. — Należy do wszystkich.

R. P. Tyler wyprostował się na całą wysokość[81].

— Młody człowieku - powiedział. - Co by pan poczuł, gdybym przyszedł do pańskiego domu i wszędzie rozrzucił śmiecie? Skażenie uśmiechnął się tęsknie.

— Wielką, wielką przyjemność - wyszeptał. - Och, to by było cu­downe.

Pod jego motocyklem kałuża oleju rozpłynęła się tęczowo na mokrej drodze.

Silniki zawarczały.

— Czegoś nie zrozumiałam - powiedziała Wojna. - Czemu ma­my właściwie zmieniać front koło kościoła?

— PO PROSTU JEDŹ ZA MNĄ - powiedział wysoki stojący na przedzie i cała czwórka ruszyła.

R. P. Tyler patrzył w ślad za nimi, póki jego uwagi nie odwrócił zbliżający się dźwięk klakklakklak. Odwrócił się. Cztery figurki na rowerach przemknęły koło niego, a blisko za nimi podążała galo­pująca postać małego pieska.

— Wy! Stać! - krzyknął R. P. Tyler.

ONI przyhamowali, zatrzymali się i popatrzyli na niego.

— Wiedziałem, że to ty, Adamie Young i twoja mała, hm, klika.

Co, jeśli wolno mi spytać, wy, dzieci, robicie poza domem o tej noc­nej porze? Czy wasi ojcowie o tym wiedzą? Przywódca rowerzystów odwrócił się.

— Nie rozumiem, jak może pan mówić, że jest późno - oświad­czył. - Wydaje mi się, wydaje mi się, że jeśli słońce jest jeszcze na niebie, to nie jest późno.

— Tak czy inaczej minęła już pora, kiedy powinniście być w łóż­kach - poinformował ich R. P. Tyler - i nie pokazuj mi języka, mło­da panienko - to było do Pepper — albo napiszę list do twojej matki, informując ją o godnym pożałowania i nieodpowiednim dla dobrze wychowanej panienki stanie manier jej potomstwa.

— To proszę wybaczyć — oświadczył boleśnie dotknięty Adam. -Pepper tylko patrzyła na pana. Nie wiem, żeby było jakieś prawo przeciw patrzeniu.

W trawie zakotłowało się. Shutziemu, który był wyjątkowo dys­tyngowanym francuskim pudełkiem miniaturowym, jakie posiadają wyłącznie ludzie, którzy nigdy nie potrafili w swym budżecie domo­wym znaleźć miejsca dla dzieci, zagroził Pies.

— Paniczu Young - rozkazał R. P. Tyler - proszę zabrać swego... swego kundla od mego Shutzi. — Tyler nie ufał Psu. Gdy po raz pierw­szy spotkał go trzy dni temu, Pies na niego zawarczał, a oczy rozbłysły mu czerwienią. To skłoniło Tylera do rozpoczęcia listu podkreślają­cego, że Pies niewątpliwie ma wściekliznę, z pewnością stanowi nie­bezpieczeństwo dla społeczeństwa i powinien dla dobra powszech­nego zostać unicestwiony — dopóki żona nie zwróciła mu uwagi, że świecące czerwone oczy nie są symptomem wścieklizny oraz, prawdę powiedziawszy, nie widuje się ich nigdzie poza tego typu filmami, których żadne z Tylerów za nic by nie oglądało, ale wiedziało o nich wszystko, co potrzebowało wiedzieć, dziękujemy bardzo.

Adam zdumiał się.

— Pies nie jest kundlem. Pies jest wyjątkowym psem. Jest mądry. Psie, daj spokój temu okropnemu, staremu pudlowi pana Tylera.

Pies go zignorował. Pies ciągle jeszcze miał do dogonienia mnó­stwo psowatości.

— Psie - rzekł złowieszczym tonem Adam. Jego pies przypadł do roweru swego pana.

— Nie wydaje mi się, abyś odpowiedział na moje pytanie. Dokąd wasza czwórka się udaje?

— Do bazy lotniczej - powiedział Brian.

—Jeżeli to panu nie robi różnicy - rzekł Adam tonem, jak miał nadzieję, ciętego i gryzącego sarkazmu. - Mam na myśli, że gdyby to panu robiło różnicę, to byśmy tam nie jechaliśmy.

— Ty bezczelny małpiszonie - powiedział R. P. Tyler — gdy ujrzę twego ojca, Adamie Young, poinformuję go językiem nie budzącym wątpliwości, iż...

Ale ONI już pedałowali w kierunku bazy lotniczej Lower Tad-field, posłużywszy się drogą, która była krótsza, prostsza i bardziej malownicza od trasy proponowanej przez pana Tylera.

R. P. Tyler ułożył w myśli przydługi list o brakach dzisiejszej mło­dzieży. Omawiał braki w poziomie nauczania, brak szacunku należne­go starszym i lepszym od niej, sposób, w jaki w dzisiejszych czasach ni­gdy nie dbała o właściwą postawę, poruszając się niedbale zamiast chodzić we właściwie wyprostowany sposób, problem przestępczości młodzieży, potrzebę powrotu do powszechnej służby wojskowej oraz wprowadzenia rózg, batożenia, a także pozwoleń na posiadanie psów.

Był z niego bardzo zadowolony. Skrycie podejrzewał, że list bę­dzie zbyt dobry dla tadfieldzkiego “Advertisera" i postanowił wysłać go do “Timesa".

Putputputputput.

— Przepraszam, kochanie - odezwał się ciepły, kobiecy głos. -Zdaje się, że zabłądziliśmy.

Ujrzał podstarzały skuter kierowany przez kobietę w średnim wieku. Ciasno do niej przytulony, z oczami szczelnie zamkniętymi, siedział człowieczek w płaszczu przeciwdeszczowym i jaskrawozielonym kasku ochronnym. Spomiędzy nich wystawało coś, co mogło być starożytną strzelbą o lejkowato rozszerzonym wylocie lufy.

— Och. A dokąd państwo jadą?

— Lower Tadfield. Nie znam dokładnego adresu, ale szukamy tam kogoś - powiedziała kobieta, a potem zupełnie innym głosem dodała: — Nazywa się Adam Young.

R. P. Tyler wzdrygnął się.

— Poszukujecie tego chłopca? - zapytał. - Co on tym razem zma­lował... nie, nie, nie mówcie mi. Nie chcę tego wiedzieć.

— Chłopca? - zdziwiła się kobieta. - Nie powiedziałeś mi, że to chłopiec. Ile on ma lat? — A potem powiedziała: —Jedenaście.No to wo­lałabym, abyś mi to wcześniej powiedział. To zupełnie zmienia po­stać rzeczy.

R. P. Tyler wytrzeszczył oczy ze zdumienia. A potem zrozumiał, co się dzieje. Kobieta była brzuchomówczynią. To, co wziął za człowie­ka w zielonym kasku, było, jak teraz zobaczył, marionetką brzucho-mówcy. Zdziwił się, jak mógł początkowo pomyśleć, że to człowiek. Odniósł wrażenie, że to wszystko jest w jakiś nieokreślony sposób w złym guście.

— Widziałem Adama Younga mniej niż pięć minut temu - po­wiedział kobiecie. — On i jego mali poplecznicy byli w drodze do ame­rykańskiej bazy lotniczej.

— Ojej - odrzekła kobieta, lekko przybladłszy. Prawdę powie­dziawszy, nigdy nie lubiłam jankesów. Ale to naprawdę bardzo mili ludzie, naprawdę.Tak, ale nie można ufać ludziom, którzy grając w piłkę noż­ną, ciągle łapią ją rękami.

— Ach, proszę mi wybaczyć - rzekł R. P. Tyler. - Myślę, że to jest bardzo dobre. Robi duże wrażenie. Jestem zastępcą przewodniczące­go tutejszego Klubu Rotarian i zastanawiałem się, czy przyjmuje pa­ni zlecenia prywatne?

— Tylko w czwartki - odparła z dezaprobatą madame Tracy. -1 po­bieram ekstra opłatę. I zastanawiam się, czy może pan nas skierować do... ?

Tyler miał już dość. Bez słowa wyciągnął palec.

A mały skuter ruszył putputputputputput wąską, wiejską dróż­ką.

W tym zaś momencie szara marionetka w zielonym kasku od­wróciła się, otworzyła jedno oko i zachrypiała:

— Ty niewydarzony bucu.

R. P. Tyler poczuł się obrażony, ale także rozczarowany. Miał nadzieję, że marionetka zachowa się jak żywa.

* * *

R. P. Tyler, znalazłszy się ledwie o dziesięć minut space­ru od wioski, zatrzymał się, Shutzi zaś podjął próbę uży­cia kolejnej ze swych licznych funkcji wydalniczych. Ty­ler spoglądał ponad płotem.

Jego wiedza rolnicza była nieco mglista, ale prawie pewien był, że jeśli krowy się kładą, zwiastuje to deszcz. Jeśli zaś stoją, za­pewne będzie piękna pogoda. Natomiast te krowy wzięły się za wy­konywanie kolejno i uroczyście koziołków; Tyler zaś zaczął się za­stanawiać, jaką to może oznaczać prognozę pogody.