— No, nie wiem - odezwała się Pepper. - Znaczy się, już by nie było tak ciekawie bez starego Tłustego Johnsona i jego gangu. Jak się nad tym zastanowić. Była masa zabawy ze starym Tłustym John-sonem i Johnsonitami. Pewnie musielibyśmy znaleźćinny gang al­bo co.

— Mi się wydaje — powiedział Wensleydale — że jakby zapytać lu­dzi w Lower Tadfield, toby powiedzieli, że lepiej by im się wiodło bez Johnsonitów albo ICH. - Nawet Adamem to wstrząsnęło. Wen­sleydale kontynuował ze stoicyzmem: — Klub starych by to powie­dział. I Picky. I...

— Ależ my jesteśmy ci dobrzy... - zaczął Brian. Zawahał się. -No, OK- powiedział - ale idę o zakład, że by pomyśleli, że jakby nas tu nie było, to by było, ojej, jak mniej ciekawie.

— Tak - powiedział Wensleydale. - To właśnie miałem na my­śli. Ludzie tu naokoło nie chcą nas albo Johnsonitów - ciągnął markotnie — i się zawsze nas czepiają tylko o takie, że my jeździmy na rowerach albo na deskorolkach na ich chodnikach i robimy za

dużo hałasu i takich. To tak jak powiedziano w książkach do histo­rii. Tablice na obu waszych domach. Wszyscy zamilkli.

—Jedna z tych niebieskich - odezwał się wreszcie Brian — co mówi: Adam Young tu mieszkał albo co.

Normalnie tego rodzaju tekst prowadziłby do pięciominuto­wej bezładnej dyskusji, gdy ONI byli w odpowiednim nastroju, ale Adam uznał, że nie czas na to.

— Więc to, co wszyscy mówicie - podsumował w swym najlep­szym stylu przewodniczącego - to jest, że całkiem nie byłoby do­brze, gdyby Tłusty Johnson pobił ICH albo odwrotnie?

— Zgadza się - odrzekła Pepper. - Ponieważ — dodała -jeśli my ich pobijemy, to musimy zostać własnymi śmiertelnymi wroga­mi. To bym była ja i Adam przeciw Brianowi i Wensleyowi. - Wy­prostowała się. - Każdemu jest potrzebnyjego Tłusty Johnson.

— Ano — powiedział Adam. - To właśnie myślałem. Nic w tym dobrego, jeśli ktokolwiek zwycięży. To właśnie myślałem. — Popa­trzył na Psa albo poprzez Psa.

— Mi to się wydaje całkiem proste - powiedział prostując się Wensleydale. - Nie rozumiem, czemu trzeba tysięcy lat, żeby do tego dojść.

— Bo ci ludzie, którzy do tego chcieli dochodzić, to byli męż­czyźni - rzekła znacząco Pepper.

— Nie kapuję, czemu potrzebujesz stanąć po jakiejś stronie — zauważył Wensleydale.

— Oczywiście potrzebuję być po jakiejś stronie - odparła Pep­per. - Każdy musi być po jakiejś stronie w czymś. Adam, jak się zdawało, podjął decyzję.

— Tak. Ale uważam, że można stworzyć własną stronę. Teraz idźcie po wasze rowery - powiedział spokojnie. - Myślę, że lepiej będzie, jak sobie wyjedziemy i porozmawiamy z niektórymi ludźmi.

ROZDZIAŁ XVII

Putputputputputput- skuter madame Tracy jechał sobie po Crouch End High Street. Był to jedyny pojazd poruszający się po ulicy przedmieścia Londynu zatkanej nieruchomymi sa­mochodami, taksówkami i czerwonymi londyńskimi autobusami.

— Nigdy w życiu nie widziałam takiego korka drogowego - po­wiedziała madame Tracy. - Zastanawiam się, czy nie było jakiegoś wypadku.

Zupełnie prawdopodobne -powiedział Azirafal. A potem inny głos: - Mister Shadwell, jeśli pan mnie nie obejmie, to pan spad­nie. Wie pan przecież, że to nie było zbudowane dla dwóch osób.

— Trzech - mruknął Shadwell, zaciskając z całej siły jedną dłoń na siodełku, a drugą na gromowej strzelbie.

— Mister Shadwell, nie mam zamiaru się powtarzać.

— To musi pani zatrzymać, żeby mogłem poprawić mom broń — westchnął Shadwell.

Madame Tracy zachichotała jak wypadało, ale podjechała do krawężnika i zatrzymała skuter.

Shadwell przezwyciężył się i otoczył niechętnymi ramionami madame Tracy, a gromowa strzelba sterczała między nimi jak przy-zwoitka.

Przez dziesięć minut jechali w deszczu bez słowa, putputput-putput, zaś madame Tracy ostrożnie przeciskała się między samo­chodami i autobusami.

Madame Tracy poczuła, że jej oczy zostają skierowane ku szyb­kościomierzowi, całkiem bez sensu, pomyślała, jako że nie działał od 1974 roku, a i przedtem nie pokazywał dobrze.

Droga pani, z jaką szybkością, wedlugpani, poruszamy się?-spy­tał Azirafal.

— Bo co?

Ponieważ wydaje mi się, ze pieszo poruszalibyśmy się nieco szybciej.

— Nooo, jeśli jadę tylko ja, najwyższa szybkość wynosi około piętnastu mil na godzinę, ale wraz z panem Shadwellem, musi to być...

Cztery albo pięć mil na godzinę -przerwała sobie.

— Tak i mnie się wydaje - /godziła się. Zza jej pleców doleciał kaszel.

— Kobito, czy nie możesz zwolnić ty piekielny maszyny? - zapy­tał zduszony głos. W szatańskim panteonie, którego, co oczywiste, Shadwell nienawidził w całości i słusznie, zarezerwował sobie szcze­gólną nienawiść dla demonów szybkości.

W takim wypadku -zauważył Azirafal - dostaniemy się do Tad-Jield za nieco mniej niż dziesięć godzin.

Madame Tracy zamilkła na chwilę, po czym spytała:

— A jak daleko jest to Tadfield?

Okolo czterdziestu mil.

— Mhm - powiedziała madame Tracy, która kiedyś pojechała tym skuterem parę mil do pobliskiego Finchley odwiedzić siostrze­nicę, ale od tej pory jeździła tylko autobusem z powodu dziwnych dźwięków, jakie skuter zaczął wydawać w drodze powrotnej.

...prawdę- powiedziawszy, powinniśmy jechać mniej więcej siedem­dziesiątką, jeśli mamy zdążyć na czas -rzekł Azirafal. - Hmm. Sierżan­cie Shadwell? Proszę się teraz trzymać bardzo mocno.

Putputputputput i błękitna aureola zaczęła otaczać skuter i je­go pasażerów łagodnym blaskiem, podobnym do powidoku. Put-[ putputputput i skuter niezdarnie uniósł się nad ziemią bez widocz-; nej podpory, lekko się zataczając, póki nie osiągnął wysokości mniej więcej pięciu stóp.

Proszę nie patrzeć w dół, sierżancie Shadwell -doradził Azirafal.

— ... - odparł Shadwell zacisnąwszy powieki, z poszarzałym czo-; łem, nie patrząc w ogóle nigdzie.

A więc w drogę.

W każdym dysponującym wielkim budżetem filmie fantastycz-no-naukowym znajduje się scena, w której statek kosmiczny wielko­ści Nowego Jorku nagle osiąga szybkość światła. Brzęczący odgłos jakby drewnianej linijki pociągniętej po kancie biurka, oślepiająca refrakcja światła i nagle wszystkie gwiazdy rozbiegają się na boki, a on znika. I było dokładnie tak, z tym wyjątkiem, że zamiast świe­cącego dwunastomilowego statku leciał podejrzanej białości dwu­dziestoletni skuter. I żadnych specjalnych tęczowych efektów. I zda­je się, że nie leciał szybciej, niż dwieście mil na godzinę. I zamiast pulsującego, coraz wyższego kwilenia, słychać było tylko putput-putputput...

Fruuuuuu.

Ale poza tym było dokładnie tak, jak w filmie.

Tam, gdzie M25, obecnie wrzeszczące, nieruchome koło, przecina wiodącą do Oxfordshire M40, gromadziło się coraz wię­cej policji. Od chwili, gdy pół godziny wcześniej Crowley przeje­chał to skrzyżowanie, siły te podwoiły się. W każdym razie od stro­ny M40. Nikt nie mógł wyjechać z Londynu.

W dodatku oprócz policji stało wokoło jeszcze w przybliżeniu dwustu innych, badających M25 przez lornety. W ich skład wcho­dzili przedstawiciele armii jej królewskiej mości, oddziału rozbra­jania bomb, M15, M16, wydziału specjalnego oraz CIA. Jak rów­nież człowiek sprzedający hot-dogi.

Wszystkim było zimno i mokro; byli też zakłopotani i rozdraż­nieni; z wyjątkiem jednego policjanta, który był mokry, zziębnięty, zakłopotany, rozdrażniony i rozwścieczony.

— Słuchajcie. Nic mnie nie obchodzi, czy mi wierzycie, czy nie - westchnął. - Mówię wam tylko, co widziałem. To był stary wóz, rolls albo bentley, jeden z tych modnych. Przejechał wia­duktem.

Przerwał mu jeden z wyższych stopniem przedstawicieli wojsk

technicznych.

— Tego nie mógł zrobić. Według naszych instrumentów tem­peratura nad M25 przekracza siedemset stopni Celsjusza.

— Albo sto czterdzieści poniżej zera - dodał jego pomocnik.