Przestało wrzeszczeć. Zakołysało się niezdecydowanie, jakby próbując się zorientować, gdzie jest.

I rozpadło na kawałki.

To coś rozdzieliło się na tysiące tysięcy wijących się szarych ro­baków. Zasypały dywan, biurka, Lisę Morrow i jej dziewiątkę kole­gów; wpełzły im do ust, do nozdrzy, do płuc; wryły w muskuły, oczy, mózgi i umysły, mnożąc się dziko po drodze, zalewając pokój ro­snącą masą ciała i śluzu. Wszystko to zaczęło się łączyć, sklejać wjedną ogromną istotę, wypełniającą pokój od podłogi do sufitu, lekko pulsującą.

W masie mięsa otworzyły się usta, z przylepionymi do nie-zupeł-nie-warg pasemkami czegoś mokrego i lepkiego i Hastur powiedział:

— Tego mi było potrzeba.

Pół godziny spędzone w sekretarce automatycznej, z wiado­mością od Azirafala jako jedynym towarzystwem, nie wpłynęło ła­godząco na jego charakter.

:Ani też perspektywa złożenia Piekłu meldunku z wyjaśnie­niem, czemu nie powrócił o pół godziny wcześniej oraz, co waż­niejsze, czemu nie towarzyszy mu Crowley.

Piekło nie głaskało po główce za porażki. Ale wiedział przy­najmniej, jak brzmiała wiadomość od Azirafala. Za to być może uda mu się kupić dalsze istnienie.

Zresztą, pomyślał, jeśli już będzie musiał spodziewać się gnie­wu Czarnej Rady, przynajmniej nie spotka go to na pusty żołądek.

Pokój wypełnił gęsty, siarczany dym. Gdy się rozproszył, Hastura nie było. W pokoju pozostało jedynie dziesięć szkieletów, obranych do czysta z mięsa, oraz kilka kałuż stopionego plastiku, gdzie tu i tam połyskiwały kawałeczki metalu, które niegdyś mogły być częściami te­lefonów. Znacznie lepiej byłoby zostać asystentką stomatologa.

Ale, biorąc rzecz z lepszej strony, wszystko to dowodziło jedy-tiie, że zło zawiera w sobie ziarna własnego zniszczenia. W tym sa­mym bowiem momencie w całym kraju ludzie, którzy staliby się nieco bardziej spięci i źli wskutek wywołania ich z miłej kąpieli al­bo też usłyszenia błędnie wymawianych własnych nazwisk, zamiast tego wszystkiego czuli się całkiem nie zaniepokojeni oraz pogo­dzeni ze światem. W rezultacie działań Hastura fala niskoprocen­towej dobroci zaczęła rozchodzić się wykładniczo wśród ludności i miliony ludzi, którzy w końcu odczuliby pomniejsze urazy psy­chiki, nie doznały tego. A więc wszystko było w porządku.

* * *

Nie uwierzylibyście, że jest to ten sam samochód. Prawie nie było na nim cala kwadratowego bez wgnieceń. Oba przednie reflektory rozbite. Kołpaki kół dawno odlecia­ły. Wóz wyglądał jak weteran setki zawodów na zderzenia.

Na chodnikach było źle. Na podziemnych przejściach dla pie­szych jeszcze gorzej. Ale najgorsze było przekroczenie Tamizy. Przynajmniej okazał się na tyle przewidujący, żeby podnieść wszyst­kie szyby.

Ale tak czy inaczej był tutaj.

Jeszcze paręset jardów i znajdzie się na M40, stamtąd droga prawie bez przeszkód do Oxfordshire. Istniał tylko jeden haczyk: po raz kolejny między Crowleyem i otwartą drogą znajdowała się M25. Rozwrzeszczana, rozżarzona wstęga bólu i czarnego światła[74]. Nic nie było w stanie jej przekroczyć i pozostać przy życiu.

W każdym razie nic śmiertelnego. On zaś nie był także pe­wien, co uczyni ona diabłu. Zabić go nie może, ale przyjemne to nie będzie.

Przed wiaduktem na wprost niego postawiono blokadę poli­cyjną. Wypalone wraki — niektóre jeszcze płonęły - świadczyły o lo­sie poprzednich wozów próbujących przejechać wiaduktem nad ciemną drogą.

Policjanci nie wyglądali na uszczęśliwionych.

Crowley wrzucił drugi bieg i nacisnął na gaz.

Sześćdziesiątką przeleciał przez blokadę. To było łatwe.

Na całym świecie notuje się przypadki spontanicznych zapaleń się ludzi. Wjednej chwili ktoś tam wesoło sapiąc, podąża torem ży­cia, w następnej jest już tylko smutna fotografia kupki popiołu i w ta­jemniczy sposób nie spalonej stopy czy dłoni. Wypadki spontanicz­nych zapaleń pojazdów są mniej dokładnie udokumentowane.

Jakąkolwiek liczbę ukazywała statystyka, w tej chwili właśnie powiększyła się ona o jedynkę.

Skórzana tapicerka zaczęła dymić. Wpatrując się prosto przed siebie, Crowley lewą ręką po omacku sięgnął na siedzenie pasaże­ra po “Przyistoyne i akuratne profecye Agnes Nutter", przenosząc je w bezpieczne miejsce na swych kolanach. Chciałby, aby ona to wyprorokowała[75].

Wówczas płomienie pochłonęły cały samochód.

Musiał jechać dalej.

Po drugiej stronie wiaduktu znajdowała się kolejna blokada policyjna mająca zatrzymywać auta próbujące dostać się do Londy­nu. Właśnie śmiano się z historyjki nadanej przed chwilą przez ra­dio, że motocyklista z drogówki zatrzymał na M6 skradziony radio­wóz, stwierdził jednak, że kierowcą jest duża ośmiornica.

Są oddziały policyjne, gdzie wierzą we wszystko. Ale nie Policja Metropolitalna Londynu. Met składa się z najtwardszych, pragma­tycznie najcyniczniejszych i najuporczywiej rzeczowych policjan­tów w Wielkiej Brytanii.

Wiele potrzeba, aby zaniepokoić policjanta z Met.

Na przykład potrzeba by ogromnego, zniszczonego samocho­du, który był - ni mniej, ni więcej - piorunem kulistym, płomien­nym, ryczącym, pokręconym paskudztwem z Piekła rodem kiero­wanym przez uśmiechniętego obłąkańca w czarnych okularach sie­dzącego wśród płomieni, a ciągnącego za sobą smugę gęstego, czarnego dymu, jadącego prosto na nich przez zacinający deszcz i wiatr z szybkością osiemdziesięciu mil na godzinę.

Coś takiego zawsze poskutkuje.

* * *

Odkrywka była okiem spokoju w burzliwym świecie. Grzmot nie ryczał zwyczajnie w górze, on rozdzierał po­wietrze na kawałki.

— Pewni moi przyjaciele nadjeżdżają — powtórzył Adam. — Wkrótce tu będą, a wtedy naprawdę możemy zaczynać.

Pies zaczął wyć. Nie było to podobne do syreny wycie samotne-: go wilka, ale niesamowicie wibrujący glos głęboko przerażonego, małego pieska.

Pepper siedziała, oglądając własne kolana.

Coś ją martwiło.

Wreszcie podniosła wzrok i popatrzyła w puste, szare oczy Adama

- A jaką część ty będziesz miał, Adam? - zapytała

Burzę zastąpiła nagła, dzwoniąca w uszach cisza.

- Co? - powiedział Adam.

- No, podzieliłeś świat, zgoda, i każde z nas ma dostać kawałek... a jaki kawałek ty dostaniesz?

Cisza grała jak harfa, wysokim, cichym dźwiękiem.

- Taaa - potwierdził Brian. - Nigdy nam nie powiedziałeś, jaki kawałek ty będziesz miał.

— Pepper ma rację - rzekł Wensleydale. - Mi się nie wydaje, że­by już dużo zostało, jeśli my mamy dostać te wszystkie kraje. Adam otworzył i zamknął usta.

— Co? — powiedział.

— Który kawałek jest twój, Adam? - spytała Pepper. Adam wlepił w nią oczy. Pies przestał wyć i wpatrzył się w swe­go Pana upartym, inteligentnym spojrzeniem kundla.

—J..ja? - zapytał. Cisza trwała i trwała, jak jedna nuta zdolna zagłuszyć wszystkie dźwięki świata. - Ależ ja będę miał Tadfield -powiedział Adam.

Patrzyli na niego.

— I... i Lower Tadfield, i Norton, i Norton Woods...

Nadal nie odrywali wzroku.

Spojrzenie Adama przesuwało się z jednej twarzy na drugą.

— Więcej nigdy nie chciałem — powiedział. Potrząsnęli głowami.

— Mogę je mieć, jeśli chcę - rzekł Adam, głosem pełnym po­nurego wyzwania, ale wyzwania zabarwionego nagłymi wątpliwościami. - Mogę je także polepszyć. Lepsze drzewa do włażenia, lep­sze stawy, lepsze... Zawiesił głos.

— Nie możesz - stwierdził kategorycznie Wensleydale. - One nie są jak Ameryka i takie miejsca. One są naprawdę prawdziwe. A poza tym one należą do nas wszystkich. Są nasze.

— I nie możesz ich polepszyć - powiedział Brian.

— Zresztą, gdybyś to zrobił, wiedzielibyśmy wszyscy - powiedzia­ła Pepper.

— Och, jeśli to wszystko, co was niepokoi, to się nie martwcie -odparł niedbale Adam. - Bo mogę was i wszystkich zrobić tak, że­byście robili, co ja chcę...

Przerwał, słuchając z przerażeniem słów, wypowiedzianych przez jego usta. Oni zaś cofali się.

Pies objął głowę łapami.