Newton przeczytał, zaczerwienił się i zwrócił kartę, zacisnąwszy usta.

Nie tylko szło o to, że Agnes wiedziała i wyraziła to w najprzej­rzystszy możliwie sposób. Szło o to, że przez wieki wielu Device'ów nabazgrało na marginesie zachęcające uwagi.

Podała mu wilgotny ręcznik.

— Bierz — powiedziała. — Pośpiesz się. Muszę zrobić kanapki i musimy się przygotować. Popatrzył na ręcznik.

— A to po co?

— Idź wziąć prysznic.

Aha. A więc to jest coś, co robią zarówno mężczyźni jak kobie­ty. Zadowolony był, że przynajmniej to zostało wyjaśnione.

— Ale musisz się pośpieszyć — dodała.

— Dlaczego? Czy musimy się stąd wynieść w ciągu najbliższych dziesięciu minut, zanim budynek wybuchnie?

— Ależ nie. Mamy parę godzin. Idzie o to, że zużyłam więk­szość gorącej wody. A ty masz mnóstwo tynku we włosach.

Cichnąca burza raz jeszcze owiała gwałtownym wiatrem Jaśminowy Domek, a Newton, trzymając mokry, już nie puszysty różowy i ręcznik w strategicznej pozycji przed sobą, wysunął się z pokoju, by wziąć zimny prysznic.

* * *

Shadwell we śnie płynie wysoko nad wioskowym bło­niem. Pośrodku łąki zgromadzono ogromny stos drewna opałowego i suchych gałęzi. Pośrodku stosu jest wbity drewniany pal. Mężczyźni, kobiety i dzieci zgromadzili się dooko­ła na trawie z błyszczącymi oczami, zaróżowionymi policzkami, peł­ni oczekiwania, podnieceni.

Nagłe zamieszanie: dziesięciu ludzi idzie przez błonie, prowa­dząc przystojną kobietę w średnim wieku; w młodości musiała być uderzająco piękna i do śniącego umysłu Shadwella wkradają się słowa “pełna życia". Przed nią idzie szeregowy tropiciel wiedźm Newton Pulsifer. Nie, to nie Newton. Mężczyzna jest starszy i przy-odziany w czarną skórę. Shadwell z aprobatą rozpoznaje starożyt­ny uniform majora tropiciela wiedźm.

Kobieta wspina się na stos, obejmuje rękami słup i zostaje do niego przywiązana. Stos zostaje podpalony. Przemawia do tłumu,

coś mówi, ale Shadwelljest zbyt wysoko, by usłyszeć jej słowa. Tłum ciśnie się wokół niej.

Wiedźma, myśli Shadwell. Palą wiedźmę. Ogarnia go miłe uczu­cie. Oto słuszne i właściwe postępowanie. Tak oto powinno się dziać.Tylko że...

Ona patrzy do góry, wprost na niego, i mówi: To y ciebie się ty­czę, ty pomieszany stary głupcze.

Tylko że ona ma umrzeć. Ma zostać spalona na śmierć. I Sha­dwell we śnie zdaje sobie sprawę, że to jest śmierć okropna. Płomienie strzelają wyżej.

A kobieta spogląda do góry. Patrzy prosto na niego, choć on jest niewidzialny. A ona się uśmiecha. I nagle wszystko wybucha. Huk gromu.

To był piorun, myśli Shadwell, budząc się z nieodpartym uczu­ciem, że ktoś na niego patrzy.

Otworzył oczy, a na niego spoglądało trzynaścioro szklanych oczu z różnych półek w buduarze madame Tracy, gapiąc się z róż­nych kosmatych twarzyczek.

Odwrócił wzrok i spojrzał prosto w oczy kogoś przyglądające­go się mu w napięciu. Był to on sam.

Uch, pomyślał przerażony, to więc jest to przeżycie bycia poza ciałem, się mogę widzieć i tą rażą to jajużem jest stracony na amen... Zebrawszy wszystkie siły, by dotrzeć do swego ciała, wykonał szereg ruchów pływackich i nagle, jak to bywa, wróciła zwykła per­spektywa.

Shadwell odprężył się, zastanawiając się równocześnie, po co ktoś umieścił lustro na suficie jego sypialni. Potrząsnął w zakłopo­taniu głową.

Wygramolił się z łóżka, naciągnął buty i ostrożnie wstał. Cze­goś mu brakowało. Papierosa. Wsadził ręce głęboko do kieszeni, wydobył blaszane pudełko i zaczął przygotowywać sobie skręta.

Wiedział, że to był sen. Samego snu nie pamiętał, ale cokol­wiek zawierał, spowodował, że Shadwellowi coś dolegało.

Zapalił papierosa. I ujrzał swą prawą dłoń - broń ostateczną. Jak dzień sądu. Wycelował palce wjednookiego misia na gzymsie kominka.

Powiedział: Bang! i zachichotał niewyraźnie. Nie miał zwyczaju chichotać, więc się rozkaszlał, co oznaczało, że znów powrócił do normy. Chciał się czegoś napić. Słodkiego, skondensowanego mleka z puszki.

Madame Tracy pewno będzie je miała.

Ciężkim krokiem wyszedł z buduaru i skierował się do kuchni.

Przed drzwiami zatrzymał się. Madame rozmawiała z kimś. Z mężczyzną.

— A więc co właściwie mam zrobić? - pytała.

— Ach, ty jędzo - wymamrotał Shadwell. Najwyraźniej miała jednego ze swych męskich klientów.

Szczerze mó wiąc, droga pani, moje plany są w tym momencie silą rzeczy raczej płynne.

Shadwellowi zastygła krew w żyłach. Z wrzaskiem na ustach przekroczył zasłonę z paciorków.

— Na grzechy Sodomy i Gomory! Wyzyskiwać bezbronną la­dacznicę! Po moim trupie!

Madame Tracy z uśmiechem spojrzała na niego. W kuchni nie było nikogo prócz niej.

— Gdzie un je? — spytał Shadwell.

— Kto? — spytała madame Tracy.

—Jakiś przeraźliwy lekkoduch. Żem go słyszał. On tu był, pro­ponując pani takie rzeczy. Żem słyszał.

Usta madame Tracy otworzyły się i głos oświadczył:

Nie przeraźliwy lekkoduch, sierżancie Shadwell. Po prostu przeraź­liwy duch.

Shadwell wypuścił papierosa. Z lekkim drżeniem wyciągnął rę­kę i wycelował dłoń w madame Tracy.

— Diabeł - wykrztusił.

Nie —odparła madame Tracy głosem demona. — Ależ wiem, sierżancie Shadwell, co pan myśli. Myśli pan, że za moment ta glozva za­cznie obracać się w kółko, wymiotując grochówką. A więc nie. Nie jestem diabłem. I chcę, by pan wysłuchał tego, co mam, do powiedzenia.

— Zamilcz, pomiocie piekielny - rozkazał Shadwell. - Nie be-dem słuchał twoich grzysznych kłamstw. Wisz ty, co to jest? To jest renka. Cztery palcy. Jeden kciuk. I una już wyegzorcyzmowała tego ranka jednego z waszej szajki. A teraz wynijdź z głowy tej dobrej kobity, albo wygnam cię na tamten świat.

— W tym cały problem - rzekła madame Tracy własnym głosem.

— Tamten świat. On się zbliża. W tym cały problem, mister Azirafal już mi wszystko opowiedział. A teraz, panie Shadwell, przestań robić z siebie głupca, siadaj i napij się herbaty, a on ci to też wyjaśni.

— Nijak nie bedem słuchał tych piekielnych wykrętów, kobito

— orzekł Shadwell.

Madame Tracy uśmiechnęła się do niego.

— Ty stary durniu - powiedziała.

Dałby sobie radę ze wszystkim, tylko nie z tym.

Usiadł.

Ale nie opuścił ręki.

* * *

Kołyszące się w górze znaki obwieszczały, że jezdnia pro­wadząca na południe jest zamknięta i wyrósł na niej za- l gajnik pomarańczowych stożków, kierując pojazdy na za­stępcze pasmo jezdni północnej. Inne znaki polecały jadącym | zwolnić do trzydziestu mil na godzinę. Wozy policyjne, jak poma­lowane w czerwone pasy psy pasterskie, zaganiały pojazdy.

Czterech motocyklistów zignorowało wszystkie znaki, stożki i radiowozy i kontynuowało jazdę po wiodącym na południe pa­śmie drogi M6. Czterech następnych motocyklistów, podążających tuż za nimi, nieco przyhamowało.

— Czy nie powinniśmy, hm, zatrzymać się albo co? - zapytał Bardzo Ważni Faceci.

— Taa. Może być karambol - powiedział Wdepnąć w Psie Gów­no (poprzednio Wszyscy Cudzoziemcy A Szczególnie Francuzi, poprzednio Rzeczy Które Nie Działająjak Trzeba Nawet Jak Sieje Łupnie, nigdy tak naprawdę Piwo Bezalkoholowe, przez krótki czas Wstydliwe Prywatne Problemy, poprzednio znany jako Skuzz).

— Myśmy są Inne Czterej Jeścy Ap.okalypsy — powiedział POĆ. - Robimy, co one robią. Jedziemy za niemi. Pojechali na południe.

— To będzie świat tylko dla nas — powiedział Adam.

— Zawsze wszystko paskudzili inni, ale możemy uwolnić się od tego wszystkiego i zacząć od początku. Czy to nie będzie wspaniałe?

* * *

Ufam, iż jest panu znana Księga Objawienia ? —zapytała madame Tracy głosem Azirafala.

—Jest — powiedział Shadwell, któremu nie była. Jego bie­głość w tekstach biblijnych zaczynała się i kończyła na księdze Exo­dus, rozdział dwudziesty drugi, wiersz osiemnasty, który dotyczył czarownicy, zostawiania jej przy życiu i czemu nie należy tego czy­nić. Raz rzucił okiem na wiersz dziewiętnasty, który odnosił się do uśmiercania tych, co spółkują ze zwierzętami, ale uznał, że to wy­kracza poza jego jurysdykcję.