Chciał opowiedzieć POĆ o swym imieniu, ale nie mógł się po­ruszyć. Coś mokrego i śliskiego wpełzło mu do rękawa.

Później, gdy go wyciągnięto ze stosu ryb i ujrzał trzech pozo­stałych motocyklistów z głowami zakrytymi kocami, zrozumiał, że jest zbyt późno, by im powiedzieć cokolwiek.

To dlatego nie było ich w tej Księdze Objawienia, o której pa­plał w kółko Pigbog. Po prostu nie udało im się dojechać tak dale­ko autostradą.

Skuzz zamamrotał. Sierżant policji pochylił się nad nim.

— Nie próbuj mówić, synu - powiedział. - Karetka wkrótce przyjedzie.

— Posłuchaj - wychrypiał Skuzz. - Mam coś ważnego do po­wiedzenia. Czterej Jeścy Apokalypsy... to prawdziwe skurwysyny, ca­ła czwórka.

— To musi być majaczenie - orzekł sierżant.

— Cholerę w bok. Jestem Faceci Zakopani W Rybach - zachry­piał Skuzz i zemdlał.

* * *

Układ drogowy Londynu jest wieleset razy bardziej skom­plikowany, niż można sobie wyobrazić. Nie ma to nic wspólnego z wpływami czy to diabelski­mi, czy anielskimi. Raczej związane jest z geografią, historią i archi­tekturą.

Londyn nie został zaprojektowany dla samochodów. A gdy już o tym mowa, to nie został też zaprojektowany dla ludzi. On się po prostu jakoś przytrafił. To stworzyło problemy, a ich rozwiązania, gdy tylko zostawały wprowadzone w czyn, stawały się nowymi pro­blemami, i tak po kolei przez pięć, dziesięć albo sto lat.

Najnowszym rozwiązaniem była M25 - obwodnica szybkiego ruchu, prawie kolista, biegnąca wokół całego miasta. Do tego mo­mentu problemy bywały dość proste — ot, takie rzeczy, które sta­wały się przestarzałe, zanim je do końca zbudowano. Einsteinow-skie korki drogowe z powodu przeszkód na trasie, które same sta­wały się takimi przeszkodami — tego typu sprawy.

Aktualny problem polegał na tym, że nie istniał; w każdym ra­zie nie w normalnym, ludzkim pojęciu o przestrzeni. Korek złożo­ny z samochodów nieświadomych tego stanu rzeczy lub próbują­cych znaleźć objazdy, by wydostać się z Londynu, ciągnął się aż do centrum miasta ze wszystkich kierunków. Londyn po raz pierwszy zatkał się zupełnie. Miasto było jednym wielkim korkiem dro­gowym.

Samochody, teoretycznie rzecz biorąc, zapewniają fantastycz­nie szybki sposób podróżowania z miejsca na miejsce. Z drugiej zaś strony korki drogowe zapewniają fantastyczną okazję do stania w miejscu. W deszczu i zmroku, gdy równocześnie dookoła kakofo-niczna symfonia klaksonów rozbrzmiewa coraz głośniej i coraz wścieklej.

Crowleyowi już to bokiem wychodziło.

Skorzystał z okazji, by raz jeszcze przeczytać notatki Azirafala i przerzucić proroctwa Agnes Nutter oraz poważnie wszystko prze­myśleć.

Jego wnioski można by streścić następująco:

1) Zbliża się Armageddon.

2) Crowley nic nie może na to poradzić.

3) Nastąpi to w Tadfield. Albo w każdym razie tam się rozpocz­nie. Następnie będzie mieć miejsce wszędzie.

4) Crowley był na czarnej liście Piekła [72].

5) Azirafal - o ile można to było oceniać - przestał być ele­mentem liczącym się w tej sprawie.

6) Wszystko wyglądało czarno, ponuro i okropnie. Nie było światełka na końcu tunelu - a jeśli nawet było, to nadjeżdżającego z przeciwnej strony pociągu.

7) Równie dobrze mógł sobie znaleźćmałą, przytulną restau­racyjkę i tam schlać się w trupa i do sztywności, w oczekiwaniu na koniec świata.

8) A jednak...

I w tym miejscu całe rozumowanie się rozpadło.

Ponieważ, w najgłębszej głębi serca, Crowley był optymi­stą. Jeśli w ogóle istniała jakaś niezachwiana pewność podtrzy­mująca go w ciężkich czasach - przypomniał mu się na chwi­lę czternasty wiek - było to bezwzględne przekonanie, że wszyst­ko skończy się jego wygraną, że wszechświat się nim zaopie­kuje.

Okay, no więc Piekło zawzięło się na niego. No więc zimna wojna się skończyła, a wielka wojna naprawdę się zaczyna. Więc szans przeciwko niemu jest więcej niż zalanych w pestkę hippisów wtłoczonych do jednego wagonu. A jednak szansa istniała.

Wszystko polegało na tym, by znaleźć się we właściwym czasie na właściwym miejscu.

Właściwym miejscem było Tadfield. Tego był pewien; po czę­ści na podstawie książki, po części z pewnego innego powodu: na mentalnej mapie świata Crowleya Tadfield pulsowało jak uporczy­wa migrena.

Właściwy czas polegał na dostaniu się tam, nim nastąpi koniec świata. Popatrzył na zegarek. Na dotarcie do Tadfield miał dwie go­dziny, choć zapewne w tej chwili normalny upływ czasu się zachwiał.

Crowley cisnął książkę na siedzenie dla pasażera. Rozpaczliwe czasy, rozpaczliwe środki: przez sześćdziesiąt lat na jego bentleyu nie pojawiła się ani jedna rysa.

Co, u diabła.

Nagle zawrócił, powodując znaczneszkody w przedniej części jadącego za nim czerwonego renault 5 i wjechał na chodnik.

Włączył światła i klakson.

To powinno być dla wszystkich pieszych dostatecznym ostrze­żeniem, że nadjeżdża. Ajeśli nie zdążą usunąć się z drogi... no cóż. za parę godzin to na jedno wyjdzie. Być może. Zapewne.

— Hej-ho — powiedział Anthony Crowley i po prostu ruszył przed siebie.

* * *

Było tam sześć kobiet i czterech mężczyzn, a każde miało telefon oraz gruby plik wydruków komputerowych pokry­tych nazwiskami i numerami telefonów. Przy każdym nu­merze widniała odręczna notatka stwierdzająca, czy osoba, do której zadzwoniono, była obecna, czy nie, czy numer był w tej chwili czyn­ny i, co najważniejsze, czy osoba przyjmująca telefon była za, czy przeciw temu, by w j ego życie wkroczyła dźwiękochłonna izolacja. Większość była przeciw.

Dziesięć osób siedziało w tym pomieszczeniu, godzina po go­dzinie, przymilając się, błagając, obiecując ze sztucznymi uśmiechami. Między rozmowami robili notatki, popijali kawę i zdumie­wali się potokami deszczu, spływającymi po szybach. Pozostawali na swych posterunkach jak orkiestra na “Titanicu". Jeśli przy ta­kiej pogodzie nie da się sprzedać okien podwójnie szklonych, oznacza to, że nie da się ich sprzedawać w ogóle. Lisa Morrow mówiła w tej chwili:

— ...Oczywiście, jeśli tylko pozwoli mi pan dokończyć, tak, oczy­wiście, rozumiem to, ale jeśli tylko... - a następnie, zorientowawszy się, że rozmówca odłożył słuchawkę, powiedziała: - Dobra, ty mnie też, świński ryju.

Odłożyła słuchawkę.

— Złapałam następną kąpiel - oświadczyła pozostałym sprze­dawcom telefonicznym.

Znacznie wyprzedzała wszystkich w codziennym totalizato­rze wyciągania ludzi do telefonu z kąpieli i brakowało jej dwóch punktów do wygrania tygodniowej nagrody Coitus Interruptus.

Wykręciła następny numer na liście.

Lisa nigdy nie miała zamiaru zostać sprzedawczynią telefonicz­ną. Tak naprawdę, to zamierzała zostać olśniewającą, międzynaro­dową, bogatą lwicą salonową, ale pod żadnym względem nie uda­ło jej się wyjść ponad poziom oceniany na dostatecznie.

Gdyby posiadała dość wątpliwości, aby walczyć o uznanie jako olśniewająca, międzynarodowa lwica salonowa albo asystentka sto­matologa (alternatywna możliwość, na którą była zdecydowana), czy w ogóle ktoś inny niż sprzedawczyni telefoniczna w tym wła­śnie biurze, miałaby dłuższe i zapewne bogatsze życie.

Być może, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, nie aż tak bardzo dłuższe, jako że był to dzień Armageddonu, ale w każdym razie dłuższe o parę godzin.

Prawdę więc powiedziawszy, aby mieć to dłuższe życie, wystarczy­łoby nie dzwonić pod numer, który właśnie wykręciła, wymieniony

na jej liście jako zainstalowany w mieszkaniu w Mayfair[73] (zgodnie z najlepszymi tradycjami kupowanych z dziewiątej ręki list adreso­wych sprzedaży wysyłkowej) należącym do pana A. Crowleya.

Ale wykręciła. Oraz czekała, aż zadzwoni cztery razy. I powie­działa:

— Och, diabli, znów sekretarka automatyczna - i już miała odłożyć słuchawkę.

Ale w tym momencie coś ze słuchawki wypełzło. Coś bardzo dużego i bardzo rozzłoszczonego.

Było trochę podobne do robaka. Ogromnego, zagniewanego robaka, złożonego z tysięcy malutkich robaczków, wijących się i wrzeszczących, i milionów malutkich robaczkowych pyszczków otwierających się i wrzeszczących z furią, a każdy z nich wrzeszczał: Crowley!