Tak wiec słyszałeś o Antychryście?

— Tak jest - rzekł Shadwell, który widział film, gdzie to wszystko było wytłumaczone. Coś na temat arkuszy szkła spadających z ciężaró­wek i odcinających ludziom głowy, o ile sobie przypominał. Nic o prawdziwych, godnych uwagi wiedźmach. Zasnął w połowie seansu.

Antychryst w tej chwili żyje na Ziemi, sierżancie. Ma sprowadzić Armageddon, Dzień Sądu, nawet, jeśli sam o tym nie wie. Niebo i Piekło szykują się do wojny i to będzie bardzo przykre.

Shadwell po prostu chrząknął.

Ja, prawdę powiedziawszy, nie mam zezwolenia na bezpośrednie działanie w tej sprawie, sierżancie. Lecz pewien jestem, że zagrażające znisz­czenie świata nie jest tym, na co mógtby pozwolić jakikolwiek rozsądny czło­wiek. Czy mam słuszność?

— Tak jest. Tak przypuszczam - odrzekł Shadwell, wysysając mleko skondensowane z zardzewiałej puszki, którą madame Tracy odkryła pod zlewozmywakiem.

A wiec jest tylko jedno do zrobienia. A ty jesteś jedynym człowiekiem, na którym mogę polegać. Antychryst musi zostać zabity, sierżancie Sha­dwell. I ty to musisz uczynić.

Shadwell zmarszczył brwi.

— Nie mam pojęcia, jak to zrobić - odrzekł. —Armia Tropicie­li Wiedźm zabija tylko wiedźmy. Tak je w regulaminie. No i także diabłów i chochlików.

Ależ... ależ Antychryst to coś więcej niż zwyczajna wiedźma. On... on jest samą wiedźmowatością. Jest tak wiedźmowaty jak tylko można.

Czymoże być trudniej się go pozbyć, niż, przykładowo, de­mona? - zapytał Shadwell, który trochę poweselał.

Nie o wiele -odrzekł Azirafal, który, aby pozbywać się diabła, nigdy nie robił niczego więcej, niż bardzo wyraźnie dawał do zro­zumienia, że on, Azirafal, ma jeszcze robotę do wykonania i czyż nie robi się już późno? A Crowley zawsze pojmował aluzję.

Shadwell popatrzył na swą prawą rękę i uśmiechnął się. A po­tem zawahał.

— Ten Antychryst... ile on ma sutek?

Cel uświęca środki - pomyślał Azirafal. A droga do Piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami[71]. Skłamał więc beztrosko i prze­konująco.

Masę. Cale fury. Jego klatka piersiowa jest nimi całkiem pokryta... W porównaniu z nim Diana z Efezu wygląda absolutnie bezsutkowo.

Się nie znam na tej pańskiej Dianie — powiedział Shadwell — ale jeśli on jest wiedźma, a się mi widzi, że jest, w takim razie jako sierżant ATW jestem na pańskie usługi.

Dobrze —powiedział Azirafal za pośrednictwem madame Tracy.

— Nie jestem pewna, jak ma być z tym zabijaniem - powiedzia­ła madame Tracy już osobiście. -Ale jeśli to jest ten człowiek, ten Antychryst, to przypuszczam, że nie mamy innego wyboru.

Najdokładniej, droga pani —odpowiedziała sobie. —A teraz, sier­żancie Shadwell, czy masz broń ?

Shadwell potarł swą prawą rękę za pomocą lewej, zaciskając i rozprostowując pięść.

— Tak jest - powiedział. - Mam to. - Po czym podniósł do ust dwa palce i lekko na nie dmuchnął. Nastąpiła chwila milczenia.

Twoja ręka?-zapytał Azirafal.

— Taaest. To potężna broń. Załatwiła cię, pomiocie szatański, no nie?

Czy nie masz czegokolwiek, mhm, bardziej konkretnego ? Na przy­kład złotego sztyletu z Meggido? Albo majchra bogini KaliiShadwell pokręcił głową.

— Mam parę szpil - zaproponował. - Oraz gromowo strzelbę pułkownika tropiciela wiedźm Nie-Będziesz-Spożywał-Żadnej-Ży-wej-Z-Jej-Krwią-Ani-Nie-Będziesz-Posługiwał-Się-Czarami-Ni-Wypa-trywał-Znaków Dalrymple... Mogem jo załadować srebrnymi ku­lami.

To na wilkolaki, jak sądzę -rzekł Azirafal.

— Czosnek?

Wampiry.

Prawda; no cóż, i tak nie mam żadnych luksusowych kuł. Ale z gromowej można strzelać czymkolwiek. Pójdem i ją przyniosem.

Wyszedł, powłócząc nogami i równocześnie myśląc: A po co mi inna broń? Mam moją rękę.

A teraz, droga pani -powiedział Azirafal - ufam, iż dysponuje pani godnym zaufania środkiem przemieszczania się.

O, tak — powiedziała madame Tracy.

Udała się do kąta kuchni, skąd wyniosła różowy hełm motocy­klowy z wymalowanym słonecznikiem, nałożyła go i zapięła pod brodą. Następnie przeszukując szafę, wyciągnęła trzysta do cztery­stu plastikowych toreb na zakupy oraz stertę pożółkłych gazet, wreszcie zakurzony kask w kolorze fluoryzującej zieleni z napisem EASYRJDER przez całą długość, prezent sprzed dwudziestu lat od jej siostrzenicy Petuli.

Shadwell, powróciwszy z gromową strzelbą na ramieniu, spoj­rzał na nią z niedowierzaniem.

— Nie rozumiem, czemu pan się tak przygląda, panie Shadwell — oświadczyła. -Jest zaparkowany na ulicy. — Podała mu kask. — Mu­si pan to założyć. Takie są przepisy. Nie wydaje mi się, aby dozwolo­na była jazda trzech osób na skuterze, nawet jeśli dwoje z nich jest, eee, łącznie. Ale to jest sytuacja nadzwyczajna. I jestem pewna, że będzie pan zupełnie bezpieczny, jeśli będzie się pan mnie trzymał blisko i mocno. - Uśmiechnęła się. - Czy to nie będzie zabawne?

Shadwell pobladł, wymamrotał coś niezrozumiale i założył zie­lony kask.

— Co pan powiedział, panie Shadwell? - madame Tracy rzuci­ła mu ostre spojrzenie.

— Powiedziałem: Daj diabłu palec, a weźmi ci renke - rzekł Shadwell.

— Proszę raz na zawsze skończyć z tego rodzaju wyrażeniami, panie Shadwell — powiedziała madame Tracy, a następnie wypro­wadziła go przez przedpokój i schodami w dół na Crouch End High Street, gdzie czekał, by zabraćich dwoje, no, powiedzmy, tro­je, sterany wiekiem skuter.

* * *

Drogę blokowała ciężarówka. Drogę blokowała też bla­cha falista. Drogę blokowała także wysoka na trzydzieści stóp sterta ryb. Była to jedna z najskuteczniej zabloko­wanych dróg, jakie sierżant kiedykolwiek widział. A deszcz bynajmniej niczego nie ułatwiał.

— Nie wiecie, kiedy przybędą tu spychacze? — wrzasnął do swe­go radia.

— My crrrk robimy co można, by crrrk - brzmiała odpowiedź. Poczuł, że coś ciągnie go za mankiet spodni i popatrzył w dół.

— Langusty? - Drgnął, podskoczył i znalazł się na dachu wozu policyjnego. - Langusty - powtórzył. Było ich ze trzydzieści, niektó­re długie na dwie stopy. Większość maszerowała szosą, z pół tuzina zatrzymało się, by zbadać radiowóz.

— Coś nie tak, sierżancie? - spytał policjant, który notował oświadczenie kierowcy ciężarówki, stojąc na twardym poboczu.

— Po prostu nie lubię langust — powiedział ponuro sierżant, przymykając oczy. - Dostaję od nich wysypki. Mają za wiele nóg. Tylko trochę tu sobie posiedzę, a ty mi powiedz, kiedy sobie pójdą.

Usiadł w deszczu na dachu samochodu, czując, jak zimna wo­da spływała mu do nogawek.

Rozległ się niski ryk. Grzmot? Nie. Był długi i coraz bliższy. Motocykle. Sierżant otworzył jedno oko.

Jezu Chryste!

Było ich czterech i jechali ponad setką. Chciał zejść z dachu, pomachać do nich, krzyknąć, ale już go minęli, jadąc prosto na przewróconą ciężarówkę.

Sierżant nic nie mógł zrobić. Znów zamknął oczy, czekając na odgłos zderzenia. Słyszał jak się tam zbliżają. A potem:

Wiiiuuu.

Wiiiuuu.

Wiiiuuu.

Oraz głos w jego głowie mówiący: DOGONIĘ WAS.

— Widzieliście to? - zapytał Bardzo Ważni Faceci. - Przelecie­li prosto nad tym!

— Się wi! — odparł POĆ. —Jeśli oni mogom, my także! Sierżant otworzył oczy. Zwrócił się do policjanta i otworzył tak­że usta.

Policjant powiedział:

— Oni. Oni naprawdę. Oni przelecieli prosto...

Łup. Łup. Łup.

Chlup.

Nastąpił kolejny deszcz ryb, choć trwający krócej i łatwiejszy do wytłumaczenia. Ramię w skórzanym rękawie słabo machnęło ze środka wielkiego stosu ryb. Koło motocykla kręciło się rozpacz­liwie.

Był to Skuzz, na wpół nieprzytomny, ale właśnie podejmujący decyzję, że jeśli jest jedno, czego nienawidzi bardziej niż Francu­zów, to przebywanie po szyję w rybach, z nogą, która wygląda na złamaną. Naprawdę tego nienawidził.