— No więc jest tu ktoś do pana. - Mr Scroggie przychodził na seanse już od miesiąca, a ona dotychczas nie potrafiła wymyślić ja­kiejś wiadomości dla niego. Ale nadszedł jego czas. - Czy zna pan kogoś imieniem, hm, John?

— Nie - powiedział Scroggie.

— Cóż, pojawiły się jakieś zakłócenia niebiańskie. Imię może być Tom. Albo Jim. Albo, hm, Dave.

— Znałem pewnego Dave'a, gdy byłem w Hemel Hampstead[70] — odparł Scroggie z pewnym powątpiewaniem w głosie.

— Tak, on właśnie mówi Hemel Hampstead, oto co on mówi — rzekła madame Tracy.

— Ale natknąłem się na niego w zeszłym tygodniu, gdy wypro­wadzał swego psa na spacer i był w doskonałym zdrowiu - rzekł nieco zaskoczony pan Scroggie.

— Mówi, że nie trzeba się martwić i że za zasłoną jest znacznie szczęśliwszy - kontynuowała nieugięcie madame Tracy, która była zdania, że zawsze lepiej jest przekazywać swym klientom dobre wieści.

— Powiedz mojemu Ronowi, że muszę mu opowiedzieć o ślu­bie naszej Krystal - wtrąciła się pani Ormerod.

— Zrobię to, kochanie. A teraz zaczekajcie chwilunię, coś wła­śnie się odzywa...

A wtedy coś się odezwało. Siedziało w głowie madame Tracy i stamtąd wyglądało na świat.

Sprechen sieDeutsch?—zapytało, posługując się ustami mada­me Tracy. — Parlez-vousfranfais? Wo bu hui jiang zhongwen?

— Czy to ty, Ron? - spytała pani Ormerod. Odpowiedź, gdy na­deszła, została wypowiedziana tonem rozdrażnienia.

Nie. Zdecydowanie nie. Niemniej pytanie tak oczywiście mętne mogło zostać postawione tylko w jednym kraju na tej barbarzyńskiej planecie, z której większość, nawiasem mówiąc, obejrzałem w ciągu ostatnich paru godzin. Droga pani, to nie jest Ron.

— Ale ja chcę rozmawiać z Ronem Ormerodem — oświadczyła nieco podrażniona pani Ormerod. — Jest niskiego wzrostu, łysieją­cy na czubku głowy^Czy zechce mnie pan z nim połączyć?

Nastąpiła chwila przerwy.

Owszem, wydaje się, że kręci się tu dusza, odpowiadająca temu opi­sowi. Doskonale. Dam wam połączenie, ale musicie się pośpieszyć. Próbuję zapobiec Apokalipsie.

Pani Ormerod i pan Scroggie wymienili spojrzenia. Jak dotąd na seansach madame Tracy jeszcze nic podobnego się nie wydarzy­ło. Julia Petłey była zachwycona. To było właśnie to. Miała nadzie­ję, że za chwilę madame Tracy zacznie wydzielać ektoplazmę.

— H-halo? - powiedziała madame Tracy innym głosem. Pani Ormerod podskoczyła. Brzmiał dokładnie jak głos Rona. Dotych­czas Roń brzmiał zawsze jak madame Tracy.

Ron, czy to ty? .

Tak, Be-Beryl.

— Dobrze. Teraz mam ci wiele do powiedzenia. Zacznę od te­go, że poszłam na ślub naszej Krystal, zeszłej soboty, najstarszej na­szej Marilyn...

— Be-Beryl. Ty-ty nig-nigdy nie da-dawałaś mi wtrą-wtrącić sło-słowa, gdy by-byłem ży-żywy. Te-teraz jestem u-umarły i do po-po-wiedzenia jejest tylko jejedno...

Wszystko to wprowadziło Beryl Ormerod w z lekka zły humor. Poprzednio, gdy Ron się objawiał, mawiał jej, że za zasłoną jest szczę­śliwszy i że mieszka w czymś, co całkiem przypominało niebiański bungalow. Obecnie mówił tak, jak miał w zwyczaju Ron, a ona nie była pewna, czy o to jej chodziło. Więc odpowiedziała tak, jak za­wsze odpowiadała mężowi, gdy przemawiał do niej takim tonem.

— Ron, pamiętaj, w jakim stanie jest twoje serce.

— Ja ju-już nie mam ser-serca w ogóle. Pa-pa-pamiętasz? W każ­dym razie, Be-Beryl...

— Tak, Ron.

— Zamknij się. — I duch zamilkł.

Czy to nie było wzruszające? A więc, panie i panowie, dziękuję wam uprzejmie. Obawiam się, że już czas mi w drogę.

Madame Tracy wstała, podeszła do drzwi i zapaliła światło.

— Won! - powiedziała.

Uczestnicy seansu, głęboko zdziwieni, zaś w wypadku pani Ormerod obrażeni, powstali i wyszli do przedpokoju.

—Jeszcze o mnie usłyszysz, Marjorie Potts - syknęła pani Ormerod, przyciskając torebkę do piersi, po czym zatrzasnęła drzwi. A potem z korytarza dobiegł ją stłumiony głos:

— I możesz powiedzieć naszemu Ronowi, że on też o mnie usłyszy!

Madame Tracy (a nazwisko jej na prawie jazdy, ważnym tylko na skuter, rzeczywiście brzmiało Marjorie Potts) poszła do kuchni i zamieszała brukselkę.

Nastawiła wodę. Zaparzyła dzbanek herbaty. Usiadła przy sto­le kuchennym, postawiwszy tam dwie filiżanki i napełniła obie. Do jednej włożyła dwie kostki cukru. Potem zaczekała chwilę.

Dla mnie proszę bez cukru —powiedziała madame Tracy. Ustawiła filiżanki na stole w jednej linii przed sobą i pociągnę­ła duży łyk tej z cukrem.

— A teraz — odezwała się głosem, który każdy, kto ją znał, okre­śliłby jako jej własny, choć może nie rozpoznałby tonu tego głosu, lodowatego z wściekłości. - Może zechcesz mi powiedzieć, o co tu właściwie chodzi. I spodziewam się, że to będzie do rzeczy.

* * *

Ciężarówka uroniła cały ładunek na M6. Wedle listu przewozowego wypełniona była arkuszami blachy falistej, choć dwaj policjanci z drogówki nie bardzo chcieli się z tym zgodzić.

— To w takim razie chciałbym wiedzieć, skąd się tu wzięły te wszystkie ryby?

— Powiedziałem wam. Spadły z nieba. Jadę sobie w jednej chwili sześćdziesiątką; a w następnej łup! dwunastofuntowy łosoś wybija mi przednią szybę. Więc kręcę kółkiem i ślizgam się na tym - pokazał palcem resztki ryby-młota pod ciężarówką — i wlatuję na to. — “To" było stertą ryb różnych kształtów i wielkości, wysoką na trzydzieści stóp.

— Czy pan pił? - zapytał sierżant bez nadziei w głosie.

— Oczywiście nie piłem, ty ciemniaku. Przecież widzisz ryby, nie?

Na samym szczycie sterty całkiem duża ośmiornica leniwie po­machała im macką. Sierżant oparł się pokusie pomachania jej w odpowiedzi.

Policjant stał schylony do wnętrza radiowozu, mówiąc przez radio.

— ...blacha falista i ryby, jezdnia M6 w kierunku południowym za­blokowana około pół mili na północ od rozjazdu numer dziesięć. Bę­dziemy musieli zamknąć całą stronę południową. Tak jest.

Deszcz zaczął padać ze wzmożoną siłą. Mały pstrąg, który cudem przeżył upadek, ruszył dzielnie w kierunku Birmingham.

* * *

— To było cudowne - powiedział Newton.

— Dobrze - odrzekła Anathema. - Tak być powinno. -Wstała z podłogi, zostawiając ubranie porozrzucane na dywanie i poszła do łazienki. Newton podniósł głos.

— Chciałem powiedzieć, że to było naprawdę cudowne. Na­prawdę, naprawdę cudowne. Zawsze miałem nadzieję, że tak się okaże i tak było.

Słychać było płynącą wodę.

— Co robisz? - zapytał.

— Biorę prysznic.

— Ach. - Zaczął się mętnie zastanawiać, czy wszyscy powinni potem brać prysznic, czy tylko kobiety. I podejrzewał, że to ma coś wspólnego z bidetami.

— Coś ci powiem — rzekł Newton, gdy Anathema wróciła z ła­zienki owinięta w puszysty, różowy ręcznik. - Możemy to zrobić znowu.

— Nic z tego - oświadczyła. — Nie teraz.

Skończyła się wycierać, zaczęła zbierać zpodłogi części ubra­nia i bez skrępowania naciągać je na siebie. Newton, który wolał ria basenie czekać pół godziny, aż zwolni się kabina, niż stawić czoło możliwości rozebrania się w obecności innej istoty ludzkiej, patrzył na to zaszokowany i głęboko poruszony.

Kawałki jej ciała nieustannie ukazywały się i znikały jak ręce prestidigitatora; Newton próbował policzyć jej sutki i nie zdołał; w gruncie rzeczy nie zależało mu na tym.

— Czemu nie? - spytał Newton. Prawie że powołał się na oko­liczność, że to nie zabierze dużo czasu, ale odradził mu to głos we­wnętrzny. Dorastał bardzo szybko w bardzo krótkim czasie.

Anathema wzruszyła ramionami, co w chwili wciągania prak­tycznej czarnej spódniczki nie było łatwe.

— Ona powiedziała, że zrobimy to tylko raz.

Newton parę razy otworzył usta, a następnie powiedział:

— Tego nie zrobiła. Tego, do diabła, nie zrobiła. Nie mogła te­go przepowiedzieć. Nie wierzę.

Anathema, już całkowicie ubrana, podeszła do kartoteki, wyję­ła jeden kartonik i podała mu.