Dołączyli do nich Brian i Wensleydale. Rower Wensleydale'a był czarny, błyszczący i praktyczny. Briana mógł niegdyś być biały, ale jego kolor ukryła gruba warstwa błota.

— To głupie nazywać to bazą wojskową — orzekła Pepper. — By­łam tam w ten dzień od zwiedzania i nie mieli armat, rakiet ani nic. Tylko guziczki i skale, i grały orkiestry dęte.

— Tak - powiedział Adam.

— Guziczki i skale są nie bardzo wojskowe — dodała Pepper.

— No, nie wiem, słowo daję — odrzekł Adam. - To zadziwiające, co można zrobić z guziczkami i skalami.

— Dostałem zestaw na Gwiazdkę - poinformował Wensleydale. — Wszystkie elektryczne kawałki. I było tam trochę guziczków i skal. Można było zrobić z tego radio albo takie, co robi biip-biip.

— No, nie wiem — powtórzył zamyślony Adam. — Myślę raczej o pewnych ludziach, jak się wtrącają do światowej wojskowej sieci łącz­ności i mówią wszystkim komputerom i takim, żeby zaczęli się bić.

— Oooo — powiedział zaskoczony Brian. — To by było paskudne.

— Tak jakby — odparł Adam.

* * *

Być prezesem Związku Mieszkańców Lower Tadfield - oto wzniosłe i samotne przeznaczenie.

R. P. Tyler, niski, dobrze odżywiony i zadowolony, kro­czył wiejską ścieżką w towarzystwie Shutzi, pudla miniaturowego jego żony. R. P. Tyler znał różnicę między dobrem i złem; w jego ży­ciu nie istniały moralne półcienie jakiegokolwiek rodzaju. Ale nie zadowalał go tak prosty fakt, iż zapewniono mu łaskę rozróżniania słusznego od niesłusznego. Czuł, że jego świętym obowiązkiem jest wskazanie ich światu.

Nie dla R. P. Tylera skrzynka po mydle[78], polemiczny wiersz, pla­kat. Wybranym forum R. P. Tylera była szpalta listów od czytelników tadfieldzkiego “Advertisera". Jeśli drzewo sąsiada okazało się na tyle pozbawione szacunku, że roniło liście do ogrodu R. P. Tylera, R. P. Tyler najpierw starannie zmiatał je wszystkie, pakował do pudełek, a następnie stawiał pudełka przed drzwiami frontowymi sąsiada wraz z surowym listem. Na zakończenie pisał list do tadfieldzkiego “Adver-tisera". Jeśli ujrzał nastolatków siedzących na wioskowym błoniu, słu­chających magnetofonów kasetowych i świetnie się bawiących, przyj­mował na siebie obowiązek wskazania im błędności ich zachowań. A gdy już uciekł, poganiany drwinami, pisał do tadfieldzkiego ,Ad-yertisera" na temat upadku moralności oraz dzisiejszej młodzieży.

Od chwili, gdy w ubiegłym roku przeszedł na emeryturę, jego produkcja listów wzmogła się do tego stopnia, że nawet tadfieldzki ,Advertiser" nie był w stanie ich wszystkich drukować. No i rzeczywi­ście, list ukończony przez R. P. Tylera, nim udał się na wieczorną przechadzkę, rozpoczynał się od:

Panowie,

Zgtębokim smutkiem zauważam, iż dzisiejsze gazety już nie poczuwają się do obowiązków wobec swych czytelników, nas, osób opłacających wasze uposażenie...

Dokonał przeglądu opadłych gałęzi zaścielających wąską wiejską drogę. Nie przypuszczam, rozważał, by myśleli oni o rachunkach za uprzątanie, gdy przysyłają nam te burze. Rada parafialna zmuszona będzie do opłacenia rachunku za uprzątnięcie tego wszystkiego. A to my, podatnicy, opłacamy ich uposażenie...

W jego rozmyślaniu słowo “oni" oznaczało synoptyków zapowia­dających stan pogody w czwartym programie[79] radia, których R. P. Tyler czynił odpowiedzialnymi za stan pogody.

Shutzi zatrzymał się koło przydrożnego buka, by zadrzeć łapę.

R. P. Tyler odwrócił wzrok, zaambarasowany. Mogło być prawdą, że jedynym powodem jego wieczornego spacerku dla zdrowia było umożliwienie ulżenia sobie, ale R. P. Tyler byłby głęboko zakłopota­ny, gdyby miał się sam przed sobą do tego przyznać. Popatrzył w gó­rę na chmury burzowe. Piętrzyły się wysoko, olbrzymimi ławicami brudnej szarości i czerni. Ale nie tylko o to szło, że przebijały je roz­widlone języki błyskawic, jak w początkowych sekwencjach filmu o Frankensteinie, ale o to, w jaki sposób zatrzymywały się, docierając do granic Lower Tadfield. W ich zaś środku znajdowała się kolista lu­ka światła dziennego; choć światło to było w jakiś sposób napięte i żółtawe niczym wymuszony uśmiech.

I było tak cicho.

Rozległ się niski ryk.

Wąską dróżką nadjeżdżało czterech motocyklistów. Przelecie­li koło niego i zakręcili na skrzyżowaniu, płosząc bażanciego kogu­ta, który nerwowo zafurkotał przez ścieżkę jak łuk rdzawego brązu i zieleni.

— Wandale! - zawołał za nimi R. P. Tyler.

Okolica nie została stworzona dla ludzi takich jak oni. Została stworzona dla ludzi podobnych jemu.

Szarpnął smycz Shutziego i pomaszerowali drogą.

W pięć minut później skręcił na skrzyżowaniu i ujrzał trzech motocyklistów stojących wokół przewróconego drogowskazu, ofiary burzy. Czwarty, wysoki mężczyzna z lustrzaną przyłbicą kasku, pozo­stał na motorze.

R. P. Tyler bez żadnego wysiłku, jednym skokiem wyciągnął wnioski. Ci wandale - oczywiście miał rację — przybyli w tę okolicę po to, aby zbezcześcić pomnik poległych oraz poprzewracać dro­gowskazy.

Już miał podejść do nich z całą surowością, gdy przyszło mu na myśl, że mają nad nim przewagę liczebną czterech do jednego i że są raczej wyżsi niż on, i że bez cienia wątpliwości są psychopatycz­nymi furiatami. W świecie R. P. Tylera nikt prócz psychopatycz­nych furiatów nie jeździł na motocyklach.

Uniósł więc wysoko podbródek i zaczął ich mijać dumnym krokiem, udając, iż ich nie zauważa[80], jednak układając w tym sa­mym czasie w pamięci list (Panowie, dzisiejszego wieczoru ze smut­kiem zauważyłem znaczną liczbę chuliganów na motocyklach na­wiedzających naszą piękną wioskę. Czemuż, ach czemuż rząd nic nie robi w związku z tą plagą, która...)

— Cześć - powiedział jeden z motocyklistów, podnosząc przy­łbicę i ukazując wychudłą twarz i krótko przystrzyżoną czarną bródkę. -Jakoś żeśmy się zgubili.

— A - powiedział z dezaprobatą R. P. Tyler.

— Drogowskaz chyba zdmuchnęło - powiedział motocykli­sta.

— Tak. Zakładam, iż tak było - zgodził się R. P. Tyler. Ze zdu­mieniem zauważył, że czuje głód.

— Taaa. No, nam trzeba do Lower Tadfield.

Brew uniosła się porozumiewawczo.

—Jesteście Amerykanami. Z bazy wojsk lotniczych, jak sądzę. (Panowie, gdy służyłem w wojsku, przynosiłem chlubę memu kra­jowi. Zauważam z przerażeniem i konsternacją, iż lotnicy z bazy sił powietrznych Tadfield jeżdżą po naszej godnej podziwu okolicy odziani nie lepiej niż pospolite opryszki. Chociaż doceniam ich znaczenie dla obrony wolności świata zachodniego...)

Ale w tym momencie wzięło górę jego umiłowanie udzielania wskazówek.

— Musicie zawrócić pół mili tą drogą, następnie skręcić w pierw­szą w lewo, znajduje się ona w godnym ubolewania stanie zanie­dbania, jak się obawiam, choć napisałem w tej sprawie do rady licz­ne listy, czy jesteście sługami społeczeństwa czy panami społeczeń­stwa, oto o co ich zapytałem, i ostatecznie kto opłaca wasze uposażenia? Następnie druga na prawo, tylko że ona nie jest, ściśle mówiąc, na prawo, jest na lewo, ale zauważycie, że w końcu zakrę­ca ona w prawo, ma na drogowskazie napis Porrits Lane, ale oczy­wiście nie jest to Porrits Lane, wystarczy, jak popatrzycie na mapę sztabową, zobaczycie, że jest to po prostu wschodni koniec Forest Hill Lane, wjedziecie do wsi, teraz przejedziecie koło “Byka i Skrzy­piec" (to jest pub), a potem, kiedy dotrzecie do kościoła (wykaza­łem ludziom, którzy układają mapy sztabowe, że jest to kościół z igli­cą, a nie kościół z wieżą, a nawet napisałem do tadfieldzkiego ,Advertisera", proponując zorganizowanie lokalnej kampanii dla uzyskania poprawki na mapie i mam głęboką nadzieję, że gdy tylko ci ludzie zdadzą sobie sprawę, z kim mają do czynienia, ujrzymy jak pośpiesz­nie zmieniają front), następnie dojedziecie do skrzyżowania, a wtedy skierujecie się albo w rozgałęzienie na lewo, albo pojedziecie prosto, tak czy tak dojedziecie do bazy lotnictwa (choć lewe rozgałęzienie jest prawie o jedną dziesiątą mili krótsze) i nie możecie zabłądzić.