* * *

Przy głównej bramie sierżant Thomas A. Deisenbur-ger również miał problemy. Mały człowieczek w brudnym płaszczu przeciwdeszczowym bez przerwy celował w nie­go palcem mamrocząc, a pani przypominająca jego matkę przema­wiała natarczywie, co chwila przerywając sobie innym głosem.

Naprawdę jest sprawą najwyższej wagi, aby pozwolono nam poroz­mawiać z kimkolwiek, kto tu jest dowódcą -mówił Azirafal. - Naprawdę muszę nalegać, aby,wiesz, on ma rację, byłabym w stanie rozpoznać, gdyby kłamał, tak, dziękuję bardzo, sądzę, ze coś osiągniemy, jeśli łaskawie zezwoli mi pani kontynuować zgoda dziękujęstarałam się tylko wstawić za tobą. Tak! Eee.Prosiłeś go, aby tok, zgadza się... a więc...

— Czy widzisz mój palec?! -wrzasnął Shadwell, który jeszcze był przy zdrowych zmysłach, choć trzymały się go one tylko za pomocą nader długiej i nader nadwerężonej nitki. - Czy ty go widzisz? Ten palec, chłopcze, może ciem wysłać na spotkanie z twojem Stwórco!

Sierżant Deisenburger wybałuszył oczy na tkwiący o kilka cali od jego twarzy czarnosiny paznokieć. Jako broń ofensywną należa­ło go oceniać nader wysoko, zwłaszcza gdyby użyto go kiedykol­wiek do przygotowywania pożywienia.

Przez telefon słyszał tylko zakłócenia. Powiedziano mu, by nie opuszczał swego posterunku. Zaczęła mu dolegać rana z Wietna­mu[82]. Zastanawiał się, w jakie kłopoty może się wpędzić, jeśli za­strzeli nieamerykańskich cywilów.

* * *

Cztery rowery zatrzymały się niedaleko bazy. Ślady opon w pyle oraz kałuża oleju wskazywały, że i inni podróżnicy na krótko tu się zatrzymali.

— Po co tu stajemy? - zapytała Pepper.

— Muszę pomyśleć - odrzekł Adam.

To było trudne. Część umysłu, którą znał jako siebie, nadal przy nim była, ale dokładała wysiłków, by nie dać się zatopić w tryskającej wzburzonej ciemności. Był natomiast świadom, że trójka jego towa­rzyszy jest w stu procentach ludzka. Już dawniej wpędzał ich w kłopo­ty za pomocą podartych ubrań, obcięcia kieszonkowego i tak dalej, ale obecna sytuacja prawie na pewno będzie miała skutki o wiele donioślejsze niż zakaz wychodzenia z domu i nakaz zrobienia po­rządku w swoim pokoju.

Z drugiej jednak strony nie miał nikogo innego.

— W porządku - oświadczył. - Będą nam potrzebne pewne rze­czy, jak myślę. Potrzebny nam miecz, korona oraz waga. Wytrzeszczyli na niego oczy.

— Co, w tym miejscu? — zdziwił się Brian. — W tym miejscu nie ma nic podobnego.

— No, nie wiem - odparł Adam. -Jak się pomyśli o zabawach i takich, w któreśmy się, wiecie, bawili...

* * *

Chyba tylko dla psychicznego dobicia sierżanta Deisenbur-gera podjechał samochód, unoszący się o parę cali nad zie­mią, ponieważ nie miał opon. Ani lakieru. Natomiast miał tren niebieskiego dymu; a gdy zatrzymał się, zaczął wydawać świsty właściwe metalowi ochładzającemu się z bardzo wysokiej temperatury. Zdawało się, że był wyposażony w okna z dymnego szkła, choć by­ło to jedynie efektem patrzenia przez zupełnie zwykłe szklane okna do wypełnionego dymem wnętrza.

Otworzyły się drzwi kierowcy i wyleciała przez nie chmura dła­wiących wyziewów. Za nią podążył Crowley.

Machnięciem dłoni odpędził dymy sprzed swej twarzy, zamru­gał, a następnie przekształcił początkowy gest w przyjacielskie mach­nięcie ręką.

— Cześć - powiedział. -Jak leci? Czy świat już się skończył?

On nas nie chce wpuścić, Crowley —powiedziała madame Tracy.

— Azirafal?! To ty?! Ładna sukienka - odparł dość niejasno Crowley.

Nie czuł się zbyt dobrze. Przez ostatnie trzydzieści mil wyobrażał sobie, że tona płonącego metalu, gumy i skóry jest doskonale funk­cjonującym samochodem, natomiast bentley wściekle się temu opie­rał. Najtrudniejsze było zmuszenie tej rzeczy do dalszej jazdy po spa­leniu się opon radialnych, dobrych na wszelkie warunki atmosferycz­ne. Gdy tylko przestał sobie wyobrażać, że wóz ma ogumienie, szczątki bentleya nagle opadły na zniekształcone felgi.

Poklepał metalową powierzchnię, wystarczająco gorącą, żeby na niej smażyć jajka.

— Tego rodzaju osiągów nie miałby żaden z tych nowoczesnych wozów — oświadczył z uczuciem.

Wszyscy gapili się na niego. Rozległo się ciche, elektroniczne pstryknięcie. Zapora wjazdowa unosiła się. Obudowa zawierająca sil­nik elektryczny wydała mechaniczny jęk, a potem poddała się w ob­liczu niepowstrzymywalnej siły, oddziałującej na barierę.

— Hej! - zawołał sierżant Deisenburger. - Który z was, cwaniacz­ki, to zrobił?

* * *

Zip. Zip. Zip. Zip. I mały galopujący piesek. Spojrzeli na cztery dziko pedałujące figurki, które przemknęły pod barierą i znikły w głębi obozu. Sierżant wziął się w garść.

— Hej - powiedział, ale tym razem z o wiele mniejszym naci­skiem - czy któreś z tych dzieci miało na bagażniku kosmitę z twarzą przyjaznego łajdaka?

— Nie sądzę — oświadczył Crowley.

— Wobec tego - rzekł sierżant Deisenburger — wpadli w prawdzi­we tarapaty. - Uniósł karabin. Dość tego obcyndalania się; nie prze­stawał przypominać sobie mydła. -1 wy - dodał - także.

— Oszczygam ci... — zaczął Shadwell.

To trwa już nazbyt długo -powiedział Azirafal. - Zróbz tym po­rządek, Crowley, bądź dobrym kolegą.

— Hmm? — powiedział Crowley.

Ja jestem tym miłym -dodał Azirafal. - Nie możesz po mnie ocze­kiwać, abym... och, niech to diabli! Starasz się zachować przyzwoicie i co na tym zyskujesz"? -Pstryknął palcami.

Dało się słyszeć puknięcie jakby staromodnej lampy błyskowej i sierżant Thomas A. Deisenburger zniknął.

Eee -powiedział Azirafal.

— Widzisz? - powiedział Shadwell, który nie do końca połapał się w podwójnej osobowości madame Tracy. - Drobiazg. Czymaj się mnie, a bydziesz zdrów.

— Dobra robota - orzekł Crowley. - Nigdy nie przypuszczałem, że jesteś do tego zdolny.

Ani ja -odrzekł Azirafal. - Mam nadzieję, ze nie wysłałem go w jakieś okropne miejsce.

— Musisz się do tego natychmiast przyzwyczaić - powiedział Crowley. - Po prostu ich wysyłasz. Lepiej się nie martwić, dokąd trafiają. - Popatrzył zafascynowany. - Czy nie przedstawiłbyś mnie twemu nowemu ciału?

O? Tak. Tak, oczywiście. Madame Tracy, to jest Crowley. Crowley, madame Tracy. Zachwycona, bez wątpienia.

— Więc wejdźmy - rzekł Crowley.

Popatrzył ze smutkiem na ruinę bentleya, ale wnet rozja­śnił się. W stronę bramy zmierzał zdecydowanie dżip, a wyglądał tak, jakby pełen był ludzi gotowych wykrzykiwać pytania, strze­lać i nie przejmować się kolejnością wykonywania tych czynności.

Ucieszył się. To było nawet więcej, niż mógłby nazwać swym zakresem kompetencji.

Wyjął ręce z kieszeni, podniósł je jak Bruce Lee, a następnie uśmiechnął się jak Lee van Cleef.

— Ach — powiedział - oto zbliża się nasz środek transportu.

* * *

Rowery zaparkowali pod jednym z niskich budynków. Wensleydale starannie zamknął swój na kłódkę. Był wła­śnie takim chłopcem.

— A więc jak ci ludzie będą wyglądali? - spytała Pepper.

— Mogą wyglądać w każdy sposób - rzekł Adam pełen zwąt­pienia.

— Są dorośli, nie? - dopytywała się Pepper.

— Tak - odparł Adam. - Bardziej dorośli niż możesz sobie wyobrazić.

— Bić się z dorosłymi to na nic - orzekł Wensleydale ponuro. — Zawsze się popada w zmartwienie.

— Nie macie się z nimi bić - powiedział Adam. - Róbcie tylko, co wam powiedziałem.

ONI popatrzyli na rzeczy, które nieśli. Nie wyglądały na nie­wiarygodnie sprawne jak na narzędzia do naprawy świata.

— No to jak ich znajdziemy? - zapytał z niedowierzaniem Brian. - Pamiętam, że jak żeśmy przyszli na dzień zwiedzania, to były tylko pokoje i takie. Masa pokoi i błyskających świateł.

Adam z namysłem przyjrzał się budynkom. Syreny jeszcze wyły.

— Nooo — powiedział — mi się zdaje...

— Hej, co wy, dzieci, tu robicie?

Głos nie był w stu procentach groźny, choć należał do ofice­ra u granic wytrzymałości, który ostatnie dziesięć minut poświęcił na próby znalezienia jakiegokolwiek sensu w bezsensownym świe­cie, gdzie alarmy same się włączały, a drzwi nie otwierały. Za nim stało dwóch równie znękanych żołnierzy, nieco zakłopotanych, co właściwie należałoby począć z czwórką niskich i wyraźnie należą­cych do białej rasy małolatów, w tym jednym być może płci żeń­skiej.