Rozmawiając, doszliśmy do laboratorium. Była to wielka sala z oszklonym częściowo stropem, urządzona w sposób najnowszy. W powietrzu warczały śmigi wielkich wentylatorów, wszędzie błyszczało szkło stojących w rzędach aparatur, ze ścian błyskały tęczami barw zawarte w butlach odczynniki chemiczne. Tu i ówdzie syczał palnik gazowy, ogrzewając jakieś aparaty. W drugiej części sali stoły były zastawione przyrządami optycznymi i złożonymi mechanizmami, jakby zegarowymi, których przeznaczenie było mi nie znane. Przeszliśmy przez tę salę i w następnej ubikacji ujrzałem rozwieszone na ścianach kolorowe zdjęcia przedstawiające okolicę, w której spadł meteor.

Przyznaję ze skruchą, że oglądałem je nader pobieżnie. Także zdjęcia samego pocisku, cygara z tępym końcem, niezbyt mnie zaciekawiły. Moi towarzysze zauważyli to.

— Widzę, że pan chce oglądnąć, co najważniejsze — zauważył doktor. — Pójdziemy tedy na dół.

Zjechaliśmy windą na parter, potem zeszliśmy schodami do znanego mi podziemnego korytarza. Jakież było moje zdziwienie, gdy po krótkiej drodze znalazłem się w dobrze znanej mi stalowej kwaterze, w której jadłem kolację w towarzystwie mruka szofera.

— Pan zna ten pokoik, widzę? — zwrócił się do mnie jowialny doktor. Uśmiechnąłem się, a inżynier nastawiał tymczasem wałki literowe poszczególnych sejfów i po chwili szczęk oznajmił nam, że drzwi są otwarte.

Inżynier wyjął z ciemnej głębi kilka przedmiotów i położył na stoliku.

— Co to jest? — spytałem, wskazując na walec z palladu, który na stronie pobocznicy posiadał coś w rodzaju guzika czy klawisza.

— To jest, zdaje się, przyrząd do pisania, czy też do uwieczniania myśli. Tam w środku jest taki proszek, coś w rodzaju opiłków niemetalicznych jakiejś substancji organicznej… Walec ten posiada nader dowcipne urządzenie, które wytwarza zmienne pole elektryczne, przenoszące się na proszek… Zmiany zostają tak utrwalone, że proszek wysypany na papier…

— Ach, wiem już — przerwałem — widziałem to wczoraj, ale jak to jest możliwe?

— Tego jeszcze nie wiemy, tę odpowiedź będzie pan musiał słyszeć często, na razie — zauważył doktor.

Drugim przedmiotem był trójkąt ze srebrzystego metalu, który posiadał trzy przecinające się wysokości. Wszystko było sporządzone jakby z grubego drutu.

— Cóż to jest?

— Weź pan to do ręki…

Chciałem to uczynić, ale ten przedmiot przy dotknięciu usunął się — chwyciłem go w garść. Było to coś twardego i zimnego, co wszakże drgnęło natychmiast, zaczęło wić mi się w ręce i stało się ciepłe, tak że mimo woli puściłem. Padło na stół i zastygło w dawnej postaci.

— Substancja pozornie metaliczna obdarzona pobudliwością — deklamował doktor z wpółprzymkniętymi oczyma. — Burzy wszystkie nasze pojęcia o żywej materii i różnicy między żywym a martwym…

Trzeci przedmiot stanowiła mała czarna kasetka. Doktor podniósł ją i ustawił między moimi oczami a światłem.

Kiedy oczy moje przyzwyczaiły się do względnej ciemności, zauważyłem, że chwilami ściana kasetki zaciemnia się, tworząc coś w rodzaju zielonawej fosforyzującej powierzchni, po której powoli chodzą jaśniejsze linie świetlne. Czasem zatrzymywały się na kilka chwil w bezruchu, czasem poruszały się ogromnie szybko.

— Co się tyczy tego — odezwał się inżynier — zdania są podzielone… Ja sądzę, że to jest rodzaj telewizora do porozumiewania się być może z Marsem, kolega Lindsay: że to jest odbiornik jakiegoś nieznanego lub zmodyfikowanego rodzaju energii. Przy czym nie jest wykluczone — dodał z uśmiechem — że jest to coś trzeciego, całkiem różnego w istocie od naszych przypuszczeń.

Ostatni przedmiot stanowiło małe cygaro, wykonane jakby z gumy czy też niezbyt twardej masy plastycznej, które mocno przypominało znany mi z fotografii bolid.

— To jest model pocisku? — powiedziałem, odczuwając pewnego rodzaju ulgę, że przecież goście z Marsa mają choćby jedną cechę wspólną z ludźmi: że lubują się w zmniejszeniach swoich produktów technicznych.

— Niestety, nie — powiedział doktor z ironicznym uśmiechem. — To tylko powłoka zewnętrzna. Panie inżynierze, może pan pokaże Mr McMoorowi, co jest w tym cygarku, bo mój palec — oglądnął troskliwie kciuk — jeszcze się nie zagoił.

Inżynier uśmiechnął się krzywo, ale wziął cygaro do ręki i włożył do szklanego akwarium, które stało na stoliku. Potem wyjął ze skrzynki ściennej długie kleszcze, przytrzymał cygaro i powoli nacisnął jego koniec.

Koniec ten otworzył się wtedy jak rybi pysk i wyskoczyło z niego coś czerwonego, niezbyt dużego, ale bardzo ruchliwego. Było to stworzenie wielkości orzecha włoskiego, które podskakiwało nieustannie jak piłka. Nad nim, w górze, zdawały się wisieć dwa ciemnobłękitne kolce.

— Oto okaz fauny, a może i flory marsowej — zauważył doktor Kennedy. — Kąsa to dość nieprzyjemnie, ale można znieść. — Podsunął mi pod nos kciuk ozdobiony brzydką, jakby wypaloną ranka. — Są to zwierzęta, zdaje się, zbliżone do naszych pajęczaków czy członkonogich (choć nie mają nóg), które jednak są, jak mi się wydaje, mądrzejsze od wszystkich owadów całej kuli ziemskiej razem wziętych…

— Po czym to poznać? I czemu pan jesteś tak pozytywnie uprzedzony do tych przybyszów? — spytałem. Niesłychana dziwaczność, wyższość i zarazem obcość wszystkich przedmiotów, wobec której mój zwykle tak sprawny mózg zawodził, zaczęła mnie złościć.

— Jest to całkiem proste… Przy dwudniowych doświadczeniach wykazały one pamięć, której by się nie powstydził pies z laboratorium odruchów warunkowych… przy znacznie szybszym działaniu. Niech pan zwróci uwagę na ich mechanizm poruszania się: one nie mają kończyn, ale posuwają się, podskakując dzięki skurczom spodniej strony brzucha…

Patrzyłem na ceglastoczerwone stworzenie, które skakało po dnie pustego akwarium, i zauważyłem, że jest prążkowane w jaśniejsze i ciemniejsze pasy, że posiada coś w rodzaju cienkich włosów, na których znajdują się kolce.

— Ależ to nie są wcale jego kończyny — zawołałem zdumiony.

Rzeczywiście, owe tak zwane kolce były to dwie szczęki pracowicie wypiłowane ze srebrzystobłękitnego metalu, posiadające niemal matematycznie obliczony system zazębienia. Trzymające owe szczęki wyrostki były spiralnie zwinięte.

— Niestety, pan ma rację: okazuje się, że owady na Marsie posługują się narzędziami — powiedział doktor. Schwycił zwierzę kleszczami, co mu się nie od razu udało, a inżynier przypatrywał się z niedowierzaniem, namawiając do większej ostrożności, i wsunął do futerału–cygara. Gdy sumienny inżynier chował wszystko do skrytki, doktor odezwał się:

— Niedobrze mi się robi, gdy patrzę na to. Gdybym nie był takim starym wariatem, noga moja nigdy by tu nie postała. Nie mówię o niebezpieczeństwie — wyprostował się lekko — mam Military Cross, ale te zwariowane rzeczy, no i ten nasz mechaniczny nieboszczyk wyprowadzają mnie z równowagi. I po co im lekarz? — dziwił się, prowadząc mnie na korytarz oświetlony jak zawsze, mimo dziennej pory, sztucznym światłem. — Czy nie uważa pan? Im trzeba zegarmistrza do tego Marsjanina, ha, ha, ha!

Inżynier zasunął wielki rygiel i zwrócił się ku nam.

— Niech pan się zbytnio nie przejmuje uwagami doktora — powiedział — ani jego pesymizmem: on sam nie bierze się na serio.

Weszliśmy na podest parteru — inżynier nacisnął guzik. Rozległ się cichy świst, drzwi odskoczyły i niewielkie, oświetlone przyćmionym światłem wnętrze windy rozwarło się przed nami. Spojrzałem na moich towarzyszy.

— Pójdziemy do biblioteki — powiedział doktor i ze spojrzeniem na zegarek: — Jest jedenasta, zaraz będzie narada wojenna.

W bibliotece było pusto, tak mi się przynajmniej w pierwszej chwili wydawało. Przy bocznym oknie stał jednak mężczyzna, z którym dotąd nie rozmawiałem. Był mały, krępy, nosił luźne ubranie skrojone z wielkim rozmachem, które zwisało na jego dość wypukłych kształtach, daremnie usiłując zamaskować ich krągłość. Twarz miał niemal oliwkową, włosy niebiesko — czarne, tylko oczy były zielone, jakby przesadzone z twarzy Norwega, gdyż świeciły podobnie jak lód w szczelinach gletcherów.