Byliśmy znowu na pierwszym piętrze. Idąc w przeciwnym kierunku niż do sali bibliotecznej, doszliśmy do zakrętu korytarza. Tutaj mury nagle się skończyły: po prawej stronie ujrzałem wysokie szklane płyty, wpuszczone w rowki betonowe, które odgradzały część przestrzeni wyglądającą jak obserwatorium astronomiczne. Frazer pociągnął mnie dalej, do małych białych drzwi, i zapukał.

Ze środka dobiegł nas głos cichy i ochrypły:

— Proszę!

Weszliśmy do maleńkiego pokoju, tak zawalonego i zaśmieconego papierami, jakimiś fotografiami, szkicami, które leżały na wielkim biurku, na oknach, krzesłach i szafach, że wydało się, iż nie ma miejsca dla nikogo oprócz niewielkiego człowieczka, który na nasze powitanie podniósł głowę znad stołu. Był to ciekawy typ — staruszek o rumianej twarzy, pokrytej srebrnym zarostem — rzekłbyś, karmelek obsypany cukrem. Na twarzy tej, zmieniającej co chwila wyraz, błyszczały potężne, w złoto oprawione okulary, a za nimi oczy, czarne, przenikliwe, wcale nie wesołe, kontrastujące z jowialnym wyglądem.

— Panie profesorze, to jest właśnie ten młody człowiek, który niechcący trafił do nas…

— He, he, to pan, aha, to pan wpadł w nasze sidła, co? — zaczął staruszek, podnosząc okulary na czoło. — Sądzę, że będą z pana ludzie — krytycznie spojrzał na moje ubranie, które oprócz śladów niedawnej bitwy w bibliotece nosiło wybitne oznaki zużycia. — U nas pan nie zginie. Tak, to ważna rzecz, aha, siadaj pan, proszę.

Usiedliśmy. Trzeba było zdjąć jakieś wykresy, stosy zapisanych arkuszy i tabele z krzeseł. Profesor nie przestawał mówić.

— Więc tak… Mr Frazer pokazał panu naszego, hem, he, he, naszego gościa?

Skinąłem głową.

— Nie chce się wierzyć, co? Aha, jak wiem, tak… co to ja chciałem powiedzieć, ach, tak, więc pan się pewno dziwi, co za tajemniczość, i te mury, a zamki jak w gangu jakimś… — zaśmiał się, podniósł okulary, które mu opadły, i mówił całkiem innym tonem, równo i spokojnie, podkreślając słowa wzniesionym palcem: — Więc to tak jest: ten gość z Marsa może przynieść ogromnie wiele pożytku dla ludzkości… ale jeszcze więcej nieszczęść. Więc zebrało się kilku ludzi, dali potrzebne pieniądze, środki i wiedzę z takim celem: zapoznać się z istotą tego przybysza… gońca z innej planety, porozumieć się z nim, wydostać, czy i wiele wie o nas, jakie posiada nad nami wyższości techniczne czy umysłowe, aby zużyć je dla dobra ogółu, albo w razie potrzeby, aby go zniszczyć. — Te ostatnie słowa powiedział nie podnosząc tonu, spokojnie, i to właśnie spotęgowało wrażenie.

— Musimy rzecz jasna bronić się przed ciekawością, w pierwszym rzędzie prasy, naszej wspaniałej prasy — dodał, mrugając do mnie filuternie okiem. Już znowu był jowialnym wujaszkiem. — Czy pan mnie dobrze zrozumiał?

— Zrozumiałem. Chciałbym teraz spytać, czy i o ile mogę być panom potrzebny? Nie posiadam żadnych specjalnych wiadomości… Mógłbym dać słowo i odejść. Przyznaję, że ta sprawa jest niesłychanie fascynująca i możność opisania jej wtedy chociażby, kiedy nie będzie już potrzeby zachowania tajemnicy, pociągałaby mnie niesłychanie, ale nie uważam, że muszę u panów zostać tylko dlatego, że trafiłem tu przez przypadek i mam, że tak powiem, zostać jako obce ciało i los jego podzielić: być albo wyrzuconym, albo zresorbowanym.

— Pan studiował medycynę? — spytał profesor, patrząc na mnie uważnie.

Malutkie punkciki świetlne skakały w jego okularach.

— Studiowałem… parę lat.

— To poznać — zauważył. — Co się tyczy pańskiego odejścia stąd, od nas, nie wiem, czy dałoby się to zrobić: niech pan uważa, że taka sensacja w prasie to jest ogromnie…

Wyprostowałem się mimo woli, gdyż on machnął kilka razy ręką, jakby gładząc coś, i powiedział:

— Niech się pan nie czuje dotknięty… ja nie wątpię w pańskie słowo, słowo Szkota — uśmiechnął się — ale, hm, wie pan, co to jest żyłka reportera, zresztą pan się nam przyda, jak myślę, i my panu nie mniej. Oczekujemy obecnie jednego… — zawahał się — jednego inżyniera, który ma przybyć z Oregonu i przywieźć od naszych przyjaciół pewne części konstrukcyjne… Wie pan, mamy komplet wybitnych fachowców, ale brak nam kogoś dysponującego zwyczajnym zdrowym rozumem — znowu mrugnął do mnie filuternie — a taki rozum to bardzo dobra rzecz i nam się też może przydać… Pan słyszał parę słów o konstrukcji AREANTHROPA?

— Doprawdy, nie mogłem tego jeszcze strawić… zresztą widziałem go tylko chwilę.

— Ja wiem, ja wiem… tam siedzieć i tak niezdrowo… — zauważył cicho profesor, nie patrząc na mnie.

— Nie wiemy jeszcze, w jaki sposób to działa, zdaje mi się, że jest to rodzaj promieniowania, niektóre ciała świecą w bliskości aparatu, poza tym w czasie wydobywania go z pocisku…

Patrzyłem uważnie. Profesor jakby się trochę skurczył i drgnął.

— Zostawmy to zresztą… Jeszcze pan o tym usłyszy.

— Podniósł głowę, nagle: — Wiedz pan, że gra nasza jest bardzo niebezpieczna, ten aparat czy zwierzę, czy też zwierzę zamknięte w aparacie, nie orientujemy się jeszcze, posiada różne dziwne właściwości i może nam zgotować niejedną niespodziankę.

— Czemu panowie nie spróbujecie rozebrać go na części? — wyrwałem się.

Obaj mężczyźni skrzywili się.

— Niestety, takie próby były… — I nie patrząc na mnie:

— Musi pan wiedzieć, że było nas sześciu… a teraz jest tylko pięciu. Nie jest to takie proste.

— Teraz wie pan już prawie tyle co my — powiedział cicho Frazer. — Czy pan się zgadza na warunki, jakie postawimy, to jest zupełna swoboda, traktowanie jak towarzysza pracy i słowo, że nie spróbuje pan ucieczki?

— Jakże to, ucieczki, moi panowie? — powiedziałem.

— Czy nie wolno mi będzie stąd wychodzić?

Obaj mężczyźni uśmiechnęli się.

— Oczywiście, że nie — powiedział Frazer. — Chyba pan nie sądził…?

— W takim razie zgadzam się… ale żadnego słowa nie daję — powiedziałem. — Słowo, moi panowie, którzy tego może nie zrozumiecie, byłoby dla mnie przeszkodą nie do pokonania. Nie są takimi wasze mury. Mogę tu zostać na takich prawach, jakie stosujecie do siebie nawzajem.

I wstałem.

Profesor uśmiechnął się. Wyjął z kieszeni pękaty złoty zegarek i spojrzał:

— Trzy na drugą… Sądzę, że na dzisiaj przeżył pan już dość, życzę dobrej nocy.

I opuścił głowę nad swoimi papierami. Nie widział nas już ani nie uważał, wypisując długie kolumny cyfr.

Frazer wziął mnie za rękę — wyszliśmy na korytarz.

Światło lamp jakby nieco zbladło. Uczułem chłód w piersiach i ogromne znużenie.

II

Zbudziło mnie silne, jasne światło słoneczne. Ze zdziwieniem przeciągnąłem się — uczułem miękkość łóżka — podskoczyłem szybko na posłaniu i spojrzałem. Wielki jasny pokój pełen był blasku. Oknami wlewało się słońce i pierwszym moim uczuciem było, że miałem jakiś dziwny, głupi sen, ale w następnej chwili wzrok mój padł na drzwi bez klamki i wszystko sobie przypomniałem. Wstałem pospiesznie, podszedłem do okna i wyjrzałem. Pode mną rozlewało swoje fale wielkie ciemne jezioro, którego brzegi tonęły we mgle porannej. Jak daleko okiem sięgnąć — tylko woda. Patrzyłem na gładką, z lekka pomarszczoną czarno–zieloną taflę z wysokości co najmniej trzech pięter. Rozejrzałem się po pokoju. Ubranie moje znikło — na krześle leżał ciemnopopielaty garnitur w szkocką kratę. Mimo woli uśmiechnąłem się — troskliwych miałem gospodarzy. Nagle zauważyłem małe drzwi w ścianie pokoju, pokryte malowidłem. Otwarłem je — zalśniła bielą kafli i niklem mała wytworna łazienka.

W następnej chwili stałem już pod huczącym, gorącym tuszem i rozkoszowałem się pianą drogiego, wonnego mydła, bez którego tak długo musiałem się obywać. Właśnie skończyłem się ubierać, gdy rozległo się lekkie pukanie i do pokoju wszedł Mr Frazer. — Aha! Ranny ptaszek z pana, to dobrze.

Był jakby wypoczęty, uśmiechnięty i wydawał się co do mnie zupełnie przekonany. Wziął mnie pod ramię i pociągnął za sobą.