— Proszę na śniadanie. — I dodał objaśniająco: — Jemy je zawsze wspólnie. Usłyszy pan też dosyć ciekawego, przyjechał inżynier Lindsay z Oregonu.

Zjechaliśmy piętro niżej. Sala, do której wszedłem, mogła istnieć w każdym starym zamku angielskim. Olbrzymi kominek, długi wąski stół obstawiony wysokimi krzesłami o rzeźbionych w mahoniu oparciach, srebro i porcelana, zastawy, herby na ścianach — zaiste, ludzie, u których przebywałem, umieli sobie urządzić życie nawet w najdziwniejszych warunkach.

Przy stole siedzieli już wszyscy znani mi mężczyźni, a także przybysz nowy, barczysty i pleczysty, o mocnej kościstej twarzy opalonej na kolor brązu. Przedstawił mi się jako inżynier Lindsay. Gdy zająłem miejsce, znany mi już pomocnik szofera wszedł i zaczął podawać kawę i herbatę. Spojrzałem na niego z boku — ciekaw byłem, jak czuje się po naszym wczorajszym starciu.

Wyglądało jednak na to, że ma się dobrze, tylko jabłko Adama mocno było spuchnięte, a także spojrzenie, jakim mnie obrzucił, nie wydawało mi się specjalne przyjazne. Nie mogłem wszakże zwracać na niego uwagi, gdyż przy stole toczyła się rozmowa, którą przerwało moje wejście.

Profesor, który siedział przy końcu stołu i maczał małe kawałki bułki w przechylonej filiżance kawy, zwrócił się do mnie. Gdy mówił, okulary poruszały mu się na przykrótkim nosie.

— Mr McMoor, zazwyczaj przy śniadaniu rekapitulujemy wszystkie zaszłe w dniu poprzednim zdarzenia. Otóż wczoraj oczekiwaliśmy przybycia pana inżyniera, który przywiózł nam potrzebne do dalszych doświadczeń materiały, to znaczy pancerze z ołowiu i azbestu. Chodzi bowiem o to, że maszyna, Areanthropos, wydziela pewnego rodzaju energię, jak się zdaje, promienistą, która na nasze tkanki posiada nader zgubne działanie. Z wystawionych na promieniowanie świnek morskich po dwu godzinach nie żyła ani jedna. Trzeba panu wiedzieć, że działanie to, jak suponujemy, jest osłabione, gdyż aparat nie znajduje się według wszelkiego prawdopodobieństwa w stanie normalnym.

— Jest to właściwie nasze przypuszczenie — odezwał się Frazer. — Chodzi o to, że resztki atmosfery, jakie znajdowały się w pocisku, będące prawdopodobnie w pewnym stopniu odpowiednikiem atmosfery Marsa, były nader bogate w dwutlenek węgla i inne gazy obce naszemu powietrzu ziemskiemu. Sądzimy przeto, że organizm, to jest organiczna substancja, która kieruje działalnością mechanizmu, została przez nieodpowiedni skład naszej atmosfery zatruta.

— A może stan, w jakim się teraz maszyna znajduje, jest jej stanem normalnym? — spytałem. — Przecież nie wiadomo, jak się takie stworzenie powinno zachowywać… Nie powinniśmy, sądzę, używać porównań… to znaczy starać się twór ten zbytnio uczłowieczyć.

Wszyscy patrzyli na mnie badawczo.

— Przepraszam, może powiedziałem jakieś głupstwo? Proszę mi wybaczyć, to były słowa laika.

— I my jesteśmy laikami w tym zagadnieniu — odparł profesor, który już załatwił się z drugą porcją kawy i teraz kręcił kulki z chleba — a pańskie zdanie jest nader słuszne. Niestety, reakcja maszyny w chwili otwarcia pocisku była tego rodzaju…

— Czy mogę się dowiedzieć, co się właściwie stało? — spytałem. — Tyle już słyszałem niedomówień, że pałam ciekawością…

— Ma pan słuszność — to mówił siwawy, smukły mężczyzna nazwany doktorem. — W chwili gdy za pomocą palników tlenowych przecięto czubek rozgrzanego cygara stalowego, jakie stanowił pocisk z Marsa, ukazała się w otworze, po odpadnięciu średniej części, taka metalowa wężownica, którą pan prawdopodobnie zauważył, jeśli się pan przyjrzał temu dokładniej…

Skinąłem głową.

— Wężownica ta dotknęła być może jednego z naszych robotników, nie dało się tego dokładnie stwierdzić, przy czym wykonywała nader gwałtowne, jakby drgawkowe ruchy. Potem ukazał się kadłub, który wywalił się na ziemię z wysokości kilku metrów i znieruchomiał. Tę nieruchomość zachował do dziś, to jest z górą tydzień.

— I cóż w tym takiego dziwnego? — powiedziałem.

— A to, że robotnik, który pracował przy palniku acetylenowym, zmarł jeszcze tego samego dnia. Z oznakami udaru mózgowego… a obdukcja nie wykazała żadnych zmian prócz lekkiego przekrwienia mózgu…

— Więc panowie przypuszczacie?

— My nic nie przypuszczamy, młody człowieku, pamięta pan, co powiedział Newton? Hypothesas non fingo, powiedział stary Newton… Tak, tak, my tylko badamy, nie stawiamy żadnych hipotez… Otóż faktem jest, że bliskość maszyny może wywołać pewne przykre konsekwencje z utratą życia włącznie, o tym trzeba pamiętać.

Potem zwrócił się rzeczowym tonem do Frazera:

— Panie kolego, czy przygotował pan na dzisiaj wszystko?

— Tak jest, panie profesorze, o dziewiątej przeniesie się Areanthropa za pomocą dostarczonych dźwigników do małej sali montażowej, gdzie umieścimy go w zbiorniku wypełnionym mieszaniną gazów według receptury doktora i będziemy starali się przez obniżenie ciśnienia aż do marsowego doprowadzić go do remisji… O ile nie ma żadnych uszkodzeń w jego mechanizmie, sądzę, że powinno się to udać.

— A jak się mają świnki w osłonie ołowiowej, umieszczone w kamerze?

Frazer zmieszał się.

— Jeszcze nie widziałem… Nie wiem… bo włożyliśmy je dopiero o piątej rano.

Różowa twarz profesora poczerwieniała.

— Jeżeli wszyscy będziemy tak pracować jak pan, panie Frazer, to Marsjanin ucieknie nam przez okno i ani go złapiemy. Dobre sobie! Nie widziałem… nie wiem… — mruczał stary choleryk, rozrzucając kulki chlebowe po całym stole. Frazer wstał szybko i podszedł do niszy w ścianie. Usłyszałem brzęk słuchawki — był to wewnętrzny telefon.

Po krótkiej chwili Frazer wrócił na swoje miejsce. Usiadł powoli i popatrzył w oczy profesorowi. Ten poprawił się na krześle, otworzył usta i czekał.

— No!?

— Wszystkie świnki zdechły — powiedział głucho Frazer. — Teraz są dwie możliwości: albo doza jest nieszkodliwa dla człowieka, ale jeszcze zabija opancerzone ołowiem świnki, albo…

— Albo tereferekuku — powiedział niegrzecznie profesor. — Musimy się wstrzymać do wieczora, jeżeli chcemy się widzieć w komplecie przy kolacji… Proszę wzmocnić pancerz do maksimum. Ile jest płyt ołowianych?

— Jest trzydzieści sześć płyt po osiem centymetrów grubości — powiedział barczysty inżynier.

— No to damy pięćdziesiąt sześć centymetrów ołowiu zamiast dwunastu…

— A jeżeli to nie jest zwykłe promieniowanie liniowe i trzeba otoczyć całą świnkę pancerzem, ze wszystkich stron? — spytał doktor.

— Pan sądzi, że na Marsie obowiązują inne prawa fizyczne? — powiedział z przekąsem Frazer.

— A pan myśli, że pan je już wszystkie zna? — poparł doktora profesor. — Jak byłem w pańskim wieku, to także mi się zdawało, że już wiem wszystko… Ja myślę, że doktor ma rację. Proszę zrobić pancerz w kształcie walca i dać filtry do oddychania. Albo nie: lepiej zamknąć hermetycznie, a do środka dać balon z tlenem. Proszę to zaraz zrobić i włożyć do kamery z Marsjaninem.

Wszyscy powoli wstawali od stołu, profesor schwycił Frazera za rękę, przyciągnął do okna i począł mu coś tłumaczyć, rysując palcem na szybie.

Doktor zbliżył się do mnie.

— Jak się panu podoba nasz profesor? — zagadnął mnie, pocierając palcami cienki, długi nos. — Zrzęda, co? Ale powiadam panu: głowa! — I puknął się palcem w czoło. — Ale wie pan co? Namówię inżyniera Finka, żeby nam pokazał to wszystko, co wyjęto z pocisku… Ciekawa to rzecz, choć już raz widziałem, bo trzeba panu wiedzieć, że profesor trzyma wszystko pod kluczem.

Doktor skinął na inżyniera, siwego bruneta o jasnoniebieskich oczach i smagłej twarzy i wyszliśmy na korytarz.

— Wybaczcie, panowie, ale wasza praca doprawdy nic nie ma w sobie, o ile widzę i wiem, niewłaściwego, więc po co te tajemnice? I te dziwne hasła, sposoby umawiania się… Czy inżynier Lindsay nie mógł wprost przyjechać tutaj? Ja bym może nie stał się uczestnikiem tak niesłychanie ciekawych badań, ale…

— Bo pańscy koledzy po fachu żyć nam nie dają — przerwał impulsywny doktor. — Bo park musi być otoczony drutem kolczastym i psami. Bo już wywąchali, nie wiem tylko jak, że profesor Widdletton ma coś wspólnego ze spadłym meteorytem… Na szczęście mają głowy napchane Japonią, ale gdyby dowiedzieli się, że tutaj siedzi sława współczesnej astrofizyki razem z wybitnymi fachowcami fizyki atomowej, że mamy takiego inżyniera konstruktora jak Mr Fink i elektryka jak Lindsay, zdobyliśmy go, trzeba panu wiedzieć, dopiero trzy dni temu, to zapewniam pana, że te wszystkie mury i woda, i psy niewiele by nam pomogły.