— Pozory mogą mylić — powiedziałem, także starając się mówić powoli, nie tyle, żeby się do nich dostroić, ale raczej, by zapanować nad oparem, jakim wypity po długim głodowaniu koniak zaćmiewał mi mózg. — Czy mogę wiedzieć, o co chodzi?

Mężczyzna o bladej szerokiej twarzy, który dotąd milczał, podniósł głowę.

— Tego pan, oczywiście, wiedzieć nie może — powiedział jakby przepraszającym tonem. I głośniej: — A czy to panu nie wszystko jedno? Dewiza jest prosta: słuchać i milczeć.

Muszę przyznać, że ta rozmowa wprawiła mnie w stan bardzo dziwny. Podczas gdy będąc przez to dziwne towarzystwo skazany na zniknięcie, czyli śmierć, zdawałem sobie sprawę z tego, że moja sytuacja jest beznadziejna, nowy zwrot obudził we mnie jakieś dziwne siły. Człowiek w sytuacji bez wyjścia staje się apatyczny, otępiały. Dość jednak najmniejszego promyka nadziei, a siły ustokrotniają się, wszystkie zmysły natężają do granic ostatecznych i jest się jednym nabrzmiałym mięśniem, aby w gwałtownym wysiłku uratować życie. Tak było i ze mną. Rozmawiając głosem przytłumionym, powoli, patrzyłem zarazem badawczo na otoczenie, spod przymrużonych powiek szacując poszczególne odległości. Ucieczka…? Czemuż by nie? Tak, to była ostateczność. Mogłem chwycić masywną popielniczkę ze stołu i rzucić nią w łeb prezesowi, ale to byłaby głupota. Znacznie lepiej byłoby rzucić nią w wielką lampę elektryczną, która oświetlała salę. Chodziło tylko o to, czy w okrągłej, matowej kuli płonie jedna czy więcej żarówek? Od tego mogło zależeć wszystko. No dobrze, ale zostawały drzwi. Te dziwne drzwi, które otwierały się i zamykały same. Byłem obrócony do nich plecami, nie wiedziałem, czy mają klamkę.

— Panu nie wolno stawiać żadnych pytań — mówił wolno, z naciskiem mężczyzna o bladej spoconej twarzy, dusząc papierosa w srebrnym rzeźbionym bloku popielniczki. Strzepnął z mankietu jakiś niewidzialny pyłek i nagle ogarnął mnie swoim chłodnym niebieskim spojrzeniem.

— Pan pozwoli — uśmiechnąłem się z lekkim wzruszeniem ramion i zerknąłem kątem oka. Drzwi miały zwykłą klamkę. — Mam wrażenie, że jednak powinienem choć w pewnych zarysach…

Jeden z mężczyzn, który zdawał się naszej rozmowy wcale nie słuchać, nagle powiedział kilka słów w jakimś niezrozumiałym mi języku. Brzmiały one dziwnie gardłowo. Mój rozmówca pochylił się nad blatem stołu i powiedział szybko i cicho:

— Czy pan się zgadza?

— Na co? — Chciałem za wszelką cenę zyskać na czasie.

— Ma pan do wyboru albo wstąpić do naszej — zawahał się (widocznie nie mają praktyki, pomyślałem, to nie jest żaden gang, tam panują inne maniery) — do naszej organizacji, albo też zostanie pan unieszkodliwiony.

— To jest ochłodzony do temperatury gruntu, czy tak?

— Nie — powiedział spokojnie. — My pana nie zabijemy Zrobimy panu tylko małą operację, po której zostanie pan na całe życie idiotą, niedorozwiniętym umysłowo.

— Tak… A co mam w „organizacji” robić?

— Nic takiego, czego pan wykonać nie jest w stanie.

— Czy to sprzeczne z prawem?

— Z czyim prawem? Byłem zafrapowany.

— No jakże… z naszym, amerykańskim prawem…

— Niewątpliwie… nieraz — odpowiedział. Jakby na rozkaz, wszyscy się lekko uśmiechnęli. Rzekłbyś, woskowe maski, które ożyły na mgnienie. Uczyniłem powolny ruch nogą, by móc obrotem ciała w tył pochwycić popielniczkę. Czy zdołam nią rzucić w lampę skutymi rękoma? Byłem niezłym gimnastykiem. W tej samej chwili mężczyzna w binoklach odwrócił się do stojącego przy stoliku oleandra w pięknej jaspisowej wazie i powiedział kilka słów, których nie dosłyszałem. Drzwi otworzyły się i ukazał się w nich szofer ze swoim pomocnikiem.

— Odprowadzić go… do sali operacyjnej — powiedział prezes. — I zdjąć kajdanki.

Szofer przystąpił do mnie — kluczyk zazgrzytał w zamku. W następnej chwili zadałem mu cios stalową bransoletą lewej, jeszcze skutej ręki w skroń i poprawiłem pełnym uderzeniem nogi w brzuch. Upadł bez jęku. Ale gdy jego wielkie ciało leciało jeszcze w moją stronę, chwyciłem go za klapy skórzanej bluzy i z całej siły rzuciłem w zrywających się od stołu mężczyzn. Wielkie masywne cielsko przewróciło stół — kilka foteli upadło — nie czekałem, co będzie dalej, lecz skoczyłem ku drzwiom. O dziwo, nikt jeszcze nie strzelał, a pomocnik szofera stał w nich spokojnie, z lekko rozchylonymi rękami, jakby zobaczył znajomego po długim niewidzeniu.

Uderzyłem go lewym kułakiem w podbródek, to jest celowałem w to miejsce, ale on odparował cios kantem dłoni tak, że poczułem w ręce ostry ból i zwisła mi bezwładnie. Chłop znał ju–jitsu — było to fatalne.

W tym chaosie, gdy słyszałem za plecami zbliżające się kroki, wyskoczyła mi z pamięci na jedno błyskawiczne mgnienie sylwetka krępego, niskiego Itchi–Hasama, który w Kioto uczył walki japońskiej. Na ostatniej lekcji nauczył mnie dwu chwytów, których Europejczycy nie znają, sprowadzających śmierć. Są to uderzenia oburącz, od dołu, które w sposób nożycowy łamią krtań. Cios wyrzucony z całą siłą rozpaczy udał się tylko częściowo. W chwili, gdy pod rozmachem uderzenia poczułem jego napięte ciało, kilka silnych ramion pochwyciło mnie od tyłu. Rzuciłem się na ziemię, ale walka trwała krótko. Z masy drgających rąk i nóg wyłoniłem się, trzymany silnie za ubranie, i zostałem — o dziwo — zaprowadzony do stolika.

Tutaj jeden z zadyszanych podsunął mi fotel, a gdy nań osłupiały, rozdygotany upadłem, drugi wsunął mi w usta długiego papierosa, trzeci podał ognia i siadali wszyscy przy mnie jakby po krótkiej przerwie w towarzyskiej rozmowie.

Szofer wyniósł się szybko razem z pomocnikiem, który charczał, spluwał krwią i trzymał się za rozbite gardło. Po chwili milczenia odezwał się prezes.

— Zdał pan egzamin… jest pan już nasz. To wszystko była oczywiście komedia — dodał na moje zdumione spojrzenie. — Daliśmy panu szansę, a pan z niej skorzystał.

— Oryginalny sposób — powiedziałem, masując sobie lewe przedramię. — Czy mogę wiedzieć, jakie żarty mają panowie jeszcze w pogotowiu? Jakem reporter USA, coś podobnego mi się jeszcze nie przytrafiło.

— Chętnie wierzę panu — powiedział mężczyzna o bladej twarzy. — Pozwól pan, że go zapoznam z obecnymi: to jest doktor Thomas Kennedy — wskazał na mężczyznę w binoklach — to Mr Gedevani, inżynier Fink, a ja się nazywam Frazer.

Panowie kłaniali mi się i podawali ręce. Nie wiedziałem, czy mam się złościć, czy śmiać.

— A ja się nazywam…

— Wiemy, wiemy doskonale, panie McMoor, pochodzi pan ze Szkocji, prawda?

— Proszę, panowie, może dość już tych żartów?

— Rozumiemy pana doskonale — powiedział Frazer. — Otóż w kilku słowach: tak, jak tutaj siedzimy, stanowimy organizację, która nie ma właściwie na oku ani celów czysto naukowych, ani finansowych, ani nawet — uśmiechnął się — zbójeckich. Nie sądź pan też, że jesteśmy faszystami — dodał szybko, widząc, że mi się twarz wyciąga. — Nie jesteśmy też klubem znudzonych milione…

— Tak wyliczać może pan godzinę — powiedziałem kąśliwie. — Nie tworzycie towarzystwa ochrony nad zbłąkanymi sznyclami ani klubu opieki nad własną kieszenią…

— Jest to sprawa dość trudna do zrozumienia, a jeszcze trudniejsza do uwierzenia — odezwał się po raz pierwszy mężczyzna w czarnym ubraniu, o twarzy wąskiej, ozdobionej wypielęgnowanym srebrnym wąsikiem. Prezes nazwał go inżynierem Finkiem. — Sądząc według wszystkich pozorów, pan się nią nie tylko zainteresuje, ale odda jej to, co myśmy oddali.

— To znaczy?

— To znaczy wszystko — powiedział, wstając. Inni też powstali, a Frazer zwrócił się do mnie: — Pozwoli pan ze mną? Muszę pana objaśnić szczegółowo.

Skłoniłem się i szedłem za nim po tłumiącym wszelki szmer grubym chodniku.

Doszliśmy do drzwi, które na dwa kroki przed nami same się otworzyły. Zauważyłem, że byliśmy sami — inni spiskowcy (jak ich w myśli nazywałem) pozostali w bibliotece. Korytarz prowadził do jakichś nie znanych mi schodów, które wydawały się wyryte w jednym bloku betonu: bez otworów okiennych, ciężkie, masywne. W ścianach płonęły wszędzie spokojnie przyćmionym światłem kwadratowe, wpuszczone w mur lampy. Na drugim piętrze korytarz był taki sam jak na dole — przewodnik mój prowadził mnie ku drzwiom, jakie widniały na podeście, i otworzywszy je, wszedł pierwszy.