— O, jest pan Gedevani — doktor wydawał się zadowolony. — No, i co słychać nowego?

Pan Gedevani mówił nieszczególnym angielskim językiem.

— Doktor, pana wzywał profesor. Już trzy razy dzwonił na górę i dół. Niech pan już idzie do małej operacyjnej.

Doktor zaniemówił — ruchy stały się celowe, szybkie — lewą ręką chwycił się za wewnętrzną kieszeń. Sprawdził, czy ma przy sobie strzykawkę, i wybiegł z sali.

— Co się stało? — spytałem.

— Nie wiem. — Pan Gedevani bębnił palcami po stole. — Zdaje się, że nasz przyjaciel Lindsay chciał udowodnić Mr Frazerowi, że hm… że maszyna, to jest człowiek z Marsa, nie wydziela przez drzwi od kamera żadne promienie…

— I co się z nim stało?

— Burke znalazł go nieprzytomnego w windzie. Pewno uciekał stamtąd, czy ja wiem?

W tej chwili drzwi się otworzyły i jak mały ciemny gnom z siwą czupryną wpadł profesor. Po chwili za nim weszli wszyscy inni panowie oprócz doktora i Lindsaya. Profesor biegał po chodniku wzdłuż szaf bibliotecznych, tupał nogami, mruczał i rzucał spod okularów gniewne spojrzenia na mężczyzn, którzy powoli siadali na fotelach, zapalali papierosy i zdawali się oczekiwać, aż staruszkowi przejdzie złość.

— Powiedziałem tysiąc razy: żadnych doświadczeń na własną rękę! To musi się skończyć albo ja jutro wyjeżdżam. Czy jesteśmy dziećmi? — wybuchnął wreszcie profesor. — Sprawa jest aż nadto poważna i bez tego, by jeden wielki uczony z drugim z powodu ambicji albo dla ad hoc skonstruowanej teoryjki pchał łeb w to niebezp… — Urwał, wyjął z kieszeni kamizelki niemożliwie zmiętoszone cygaro, odgryzł koniec, zapalił i mówił całkiem innym tonem dalej: — Nasz przyjaciel Lindsay wyjdzie z tej historii, jak się zdaje, cało… Obecnie chciałbym wysłuchać propozycji i rezultatów pracy panów do dzisiaj… z tym, żeby, o ile to możliwe, starać się nie o tempo badań, ale o stworzenie warunków optymalnego bezpieczeństwa… nawiasem mówiąc, bardzo iluzorycznych. Proszę pana inżyniera Finka o zreferowanie strony technicznej.

Inżynier wstał i zaczął rozkładać na swoim stoliku notatki.

— Więc rzecz się ma tak… Maszyna znajduje się obecnie w kamerze pancernej, obłożonej, jak wiadomo panom, ołowiem na sześćdziesiąt centymetrów grubości, sądziliśmy, a okazało się to niedopuszczalne: sądzić według rezultatów promieni, wytwarzanych w naszych laboratoriach, że pół metra ołowiu jest stuprocentowym zabezpieczeniem od każdej energii falowej. Nieszczęśliwy wypadek z kolegą Lindsayem wykazał nam, że promienie te przenikają przez nasz pancerz jak przez kartkę papieru. Tym samym doświadczenie ze świnkami okazało się całkowicie bezprzedmiotowe. Celem naszym jest poddanie maszyny działaniu pewnej zmienionej atmosfery w całości: jako że próby demontażu zakończyły się nieszczęśliwie, a propozycja zatrucia całkowitego części żywej została odrzucona, jako mogąca ten rodzaj plazmy, jak sądził doktor, zniszczyć. Ażeby wykonać ten projekt, proponuję co następuje: po pierwsze, sporządzić rurę ołowianą o ścianie grubości dwu metrów. Do tej rury włoży się maszynę i zamknie z dwu stron odpowiednimi płytami. Po drugie, do rury zamontuje się od środka aparat telewizyjny, który umożliwi nam obserwowanie z pewnej odległości tego, co się w niej będzie działo. Sądzę, że moja metoda daje maksimum bezpieczeństwa.

— Czy pan skończył? — zapytał profesor.

— Tak jest.

— Zatem proszę pana bardzo, żebyś się udał do Burke’a, który pana ubierze w nasz skafander, zejdzie pan do podziemi i spróbuje zmierzyć elektrometrem siłę promieniowania z kamery przez zamknięte drzwi. Tylko w ten sposób obliczy pan, jaki pancerz jest potrzebny, i to z pewnym procentem bezpieczeństwa. Proszę nie robić żadnych sztuk, nie wchodzić niepotrzebnie do kamery i żeby Burke cały czas siedział w korytarzu, przy windzie. Gdyby się coś stało, ma pan donieść. Czy pan mnie dobrze rozumie? Myślałem do dzisiaj, że panowie wszyscy dobrze umieją po angielsku, ale po przygodzie Mr Lindsaya nic już nie wiem.

Inżynier skłonił się, złożył papiery i wyszedł.

W drzwiach spotkał doktora, który wszedł szybko, przystąpił do profesora i powiedział coś do niego głosem tak przytłumionym, że nic nie mogłem zrozumieć. Profesor wytrzeszczył oczy, spojrzał na doktora, potem puknął się palcem w czoło i wzruszył ramionami. Doktor zdawał się go przekonywać, kreślił coś palcem na dłoni.

— On zwariował — wybuchnął wreszcie profesor. Doktor zdawał się nie przejmować:

— On jest taki normalny jak ja — powiedział. — Inna rzecz, że to mogła być halucynacja. — I, zwracając się do nas: — Proszę panów, inżynier Lindsay wrócił do przytomności i opowiedział mi, że chcąc zmierzyć siłę promieniowania przy drzwiach zamkniętych kamery, zabawił tam około pół godziny z elektrometrem. Okazało się teraz, że elektrometr był popsuty i nie wykazywał żadnego promieniowania, które jednak było aż nadto silne. Dowodem tego był fakt, że inżynier stracił przytomność. Leżał tam około piętnastu minut, ale widocznie w chwili, gdy mu się zrobiło niedobrze i upadł, począł pełzać w kierunku wyjścia korytarza, gdyż Burke znalazł go przy windzie.

Inżynier twierdzi, że około trzy na dziesiątą rano, to jest po kwadransie obserwacji elektrometru, który zresztą nawet nie drgnął, zauważył takie zjawisko: część drzwi stalowych, które zamykają kamerę, poczęła przeświecać, jakby rozgrzana do wiśniowego żaru. Przybliżył do nich rękę, ale temperatura była normalna. W kilka chwil potem ta część drzwi zniknęła zupełnie i ukazał się w powstałym otworze wyrostek, coś w rodzaju czarnego, lśniącego, tępo zakończonego kabla ołowianego. Sądził on, że jest to koniec wężownicy, jakie, zdaje się, służą Marsjaninowi za kończyny. Inżynier znajdował się jednak w takim stanie umysłowym, przypuszczalnie pod szkodliwym wpływem promieniowania, że nie zdziwił się wcale temu zjawisku, ale siedział tam dalej około dziesięciu minut, aż do utraty przytomności. Sądzę, że jeżeli zjawisko to, to jest zaniku miejscowego piętnastocentymetrowej płyty stalowej, nie miało nawet miejsca i jest tylko tworem zatrutej świadomości, to jednak wskazuje na część mechanizmu działania promieni wydzielanych przez Areanthropa: że one mianowicie powodują brak krytyczności sądu, przyczyniając się w sposób powolny i niezauważony do utraty świadomości, przed którą nie sposób się obronić.

Wszyscy milczeli długą chwilę, gdy doktor skończył mówić.

— Właściwie niczego to nie zmienia — zauważył profesor. — Mr Gedevani, pan jest tu u nas, i nie tylko u nas, najlepszym fachowcem od eksperymentalnej fizyki atomowej. Pracował pan przecież w Chicago cztery lata przy cyklotronach Lawrence’a, proszę o pańską opinię: czy możliwa jest taka, hm, dyfuzja jakiegoś ciała przez płytę stalową bez podwyższenia ciśnienia i temperatury? Proszę, niech pan to objaśni wyczerpująco.

Mały oliwkowy Gedevani wstał, milczał krótką chwilę, wreszcie wybuchnął:

— Panie profesorze, panowie! Jeżeli możliwe jest takie zjawisko, to wszystko jest możliwe… Teoretycznie, tak. Muszę powiedzieć, że teoretycznie, to jest według teorii prawdopodobieństwa, kamień nie musi spaść, woda na gazie zakipieć, jest tylko prawdopodobne, że to się… jak to się mówi?… że to się stanie. Ale w tym wypadku: nie. Sądzę, że jeżeli to zjawisko jest możliwe, to podstawa naszych wiadomości o materii i jej struktura zostaną wstrząśnięte.

— Kto wie, czy to się już nie stało… Być może, że ten przybysz zaburzy nam wszystkie nasze pojęcia — zauważył półgłosem doktor.

— Jeżeli nawet tak, to będzie musiał dać nam za to co innego, lepszego, doskonalszego — powiedział Gedevani.

— Odnośnie promieni — powiedział były współpracownik Lawrence’a — to ja myślę, że sprawa jest prosta. Jeżeli części maszyny wydzielają je, to w każdym razie jest taki pancerz, który je stłumi, nawet jeżeli ich natężenie emisyjne równe jest natężeniu ciała pod ciśnieniem szesnastu trylionów atmosfer i temperaturze dziesięciu milionów stopni… to jest gwiazd, które takie promieniowanie wysyłają.