Najbardziej znaczący wydaje mi się jednak centralny motyw powieści Lema, którego istotność ujść może uwagi mniej wyrobionego czytelnika. Jest to mianowicie motyw połączenia myślącej plazmy z mechanicznym, perfekcyjnie działającym „ciałem” potwora. Jest w tym coś z przerażeń właściwych epoce i coś najściślej związanego z prywatnymi obsesjami samego autora. W nadzwyczaj ciekawym tekście poświęconym Schulzowi pisał niedawno Stefan Chwin o wielkiej, acz ryzykownej przygodzie ludzkości, jaką była w XX wieku ingerencja nauki w ludzkie ciało. Rozwój technik transplantacji, wszczepianie sztucznych organów, odkrycie bioprądów spowodowały swoistą rewolucję świadomości. „Obraz ludzkiego ciała — pisze Chwin — jako całości nieostatecznej, która dzięki medycznej inżynierii może przybrać nowy kształt, z dziedziny projektów przechodzi w fazę rozwiązań technicznych”.

Związane z tym emocje natychmiast przeniknęły do literatury. „Futuryści rysując ideał «człowieka zwielokrotnionego» akcentują hybrydyczność mechaniczno–cielesnego organizmu wzbogaconego o nowe wszczepione organy”. Optymizmowi Marinettiego czy Boccio — niego przeciwstawiają się liczniejsi może twórcy, którzy w konstrukcji mechaniczno — biologicznych potworów upatrują śmiertelne zagrożenie człowieczeństwa. Literackie mity Golema i Frankensteina robią ponownie karierę w licznych adaptacjach filmowych. Pisarze dostrzegają w nowych technikach medycznych zagrożenie najwyższych wartości. „Detronizacja Boga przez biologię, genetykę i transplantologię dla jednych jest zapowiedzią złotego wieku, dla innych początkiem etycznej katastrofy cywilizacji”.

Druga wojna światowa zdaje się spełniać najgorsze z tych przepowiedni. Z jednej strony uderza w tych latach deprecjacja człowieczeństwa poprzez skrajną mechanizację ludzkiego ciała, oddanie go w pacht medykom — eksperymentatorom z obozowych szpitali, przemysłową utylizację tłuszczu, włosów, skóry itd.; skłonność do traktowania ludzkiej istoty jako dodatku do maszyny, taśmy produkcyjnej, samolotu bojowego lub czołgu. Z drugiej strony umysł — oderwany od zdegradowanego ciała — także ulega redukcji i swoistemu zwyrodnieniu: staje się mianowicie aparatem służącym do wykonywania intelektualnych zadań, „maszyną do myślenia”, której zlecić można każde, nawet najbardziej łajdackie i nikczemne zamówienie. Na tych warunkach współcześni pracownicy nauki oddają swe umiejętności w pacht tyranom czy zbrodniarzom. Tyle lęków właściwych epoce; odnajdziemy tu jednak również prywatne dylematy autora, który — jako medyk — zetknąć się musiał także ze skrajnymi przypadkami instrumentalizacji ludzkiego ciała, ahumanizmu przebranego w maskę czystej nauki. Skutkiem tych doświadczeń jest, jak się zdaje, Szpital Przemienienia. Istota z Marsa jest zapewne inkarnacją tego typu obsesji: podzielona na mechaniczny „werk” i oderwaną od reszty ciała, a przez to od emocji, materię myślącą, cała traci wewnętrzną integralność i przekształca się w sprawny, lecz bezduszny automat. Nie wiemy wprawdzie zbyt dokładnie, na czym polega demoniczne marsjańskie Zło, przed którym przestrzega dzielny profesor Widdletton, możemy jednak przypuszczać, że chodzi właśnie o coś podobnego, tzn. o „bezduszność” działania, oderwanie go od wszelkich wyższych motywacji. Wszak takim właśnie automatem, „żywym trupem” staje się opętany przez potwora nieszczęsny inżynier Fink.

Motyw zmechanizowania istot żywych i myślenia odgrywa w późniejszych książkach Lema bardzo ważną rolę i podejmowany jest na kilka różnych sposobów. Może być więc po prostu przyszłością ludzkiego gatunku, obiektywną koniecznością, przed którą człowiek stanie w chwili, gdy jego protezy wspomagające działania mózgu i ciała staną się definitywnie doskonalsze od natury (tak jest w projektach Summy technologiae czy w Golemie XIV). Może być nieco inaczej: ingerencja mechanizmu dotknie wówczas tylko niektórych aspektów człowieczeństwa, pomagając przystosować jednostki do wymagań społeczności, amputując jednakowoż pewne istotne cechy ludzkiej natury (Powrót z gwiazd, Wizja lokalna). Na koniec „mechanizacja” przedstawiana może być jako słabość, czynnik w istocie ubożący (przy pozorach usprawnień) proces myślenia i podejmowania decyzji. Jednostki, których myślenie uległo stereotypizacji, podporządkowane zostało jakiejś konwencji czy algorytmowi, a przez to utraciło spontaniczność, intuicyjność, cechę nieprzewidywalności właściwą funkcjom żywych organizmów, okazują się w sytuacjach zaskakujących i kryzysowych bezbronne w zestawieniu z „niedoskonałością” cechującą myślenie żywe (tak przede wszystkim w Opowieściach o pilocie Pirxie).

W Człowieku z Marsa autor tylko mgliście sugeruje, jakie są cechy obcej cywilizacji, możemy jednak odczuć swoistą abominację, jaką żywi wobec nieludzkiej sprawności przeciwnika, połączoną (co u Lema dość częste) z fascynacją dla zastosowanych w nim czysto technicznych rozwiązań. Ta ostatnia może nieco dziecinna, ale czyż cała fantastyka nie podszyta jest nade wszystko marzeniem o nowych, doskonalszych od wszystkiego, co dotąd stworzono, zabawkach? Tym razem autor wie jednak, że zabawki produkowane przez cywilizację mogą być śmiercionośne — stąd bierze się sformułowane na końcu ostrzeżenie przed kontaktem z nieludzką Obcością.

To jest dla wiernych czytelników prozy Lema najbardziej może w powieści zaskakujące. Późniejsze jego książki przyzwyczaiły nas do innej całkiem postawy: bohaterom Lema wolno negatywnie oceniać panujące w innych kosmicznych kulturach porządki, wolno zżymać się na „niemoralność” Obcych, zawsze jednak w końcu akceptują ich prawo do odmienności i starają się pielęgnować cnoty zrozumienia i tolerancji. W Człowieku z Marsa inaczej: cywilizacja Marsjan zostaje — ustami profesora Widdlettona — pryncypialnie potępiona i raz na zawsze przekreślona jako ewentualny partner lub nauczyciel ludzkości. Znać w tym raczej właściwą powojennym latom bezkompromisowość — potrzebną, by przekląć i egzorcyzmować takie jak hitleryzm systemy polityczno — społeczne. Nie twierdzę bynajmniej, że marsjańskie porządki odmalowane w powieści to jakaś wyraźna aluzja do ziemskich totalitaryzmów, ale kategoryczny ton potępienia nosi na sobie znamię epoki. Późniejszy Lem odznacza się większą ostrożnością i skłonny jest do ważenia rozlicznych racji, u podstaw jednak kwestii porozumienia z Obcymi leżą przez cały czas podobne w istocie założenia. Otóż Lem nie bardzo wierzy, aby kontakty z obcoplemieńcami z innych planet lub układów słonecznych mogły zaowocować sukcesem. Fiasko wynikać ma po prostu z zasadniczo odmiennej specyfiki gatunkowej kosmitów, z nieprzetłumaczalności kulturowych i historycznych doświadczeń, z nieuchronnej odmienności poznawczych i cywilizacyjnych poziomów. Gdy tylko problem Kontaktu potraktowany zostaje przez Lema poważnie, tzn. jeżeli nie przekreśli go (jak w Dziennikach gwiazdowych) zastosowana konwencja literacka, rzeczywiste porozumienie okazuje się niebywale trudne lub całkiem niemożliwe. Jeszcze w Edenie przybysze z Ziemi mogą przynajmniej rozmawiać z mieszkańcem planety (choć porozumienie na gruncie etyki okazuje się raczej iluzoryczne). W Solaris, Niezwyciężonym, Glosie Pana, Fiasku o sukcesie na tym polu trudno w ogóle marzyć: ludzie odkrywają, że w istocie dokonują projekcji własnych cech na obce istoty, że „sami ze sobą rozmawiają”, a zysk główny z tych kontaktów to raczej samopoznanie niż porozumienie.

Zestawiając Człowieka z Marsa z tymi późniejszymi powieściami, dostrzegamy z pewnym zaskoczeniem, że we wnioskach niewiele się od nich różni: pesymizm co do szans nawiązania wzajemnie korzystnego kontaktu z Obcymi okazuje się bardzo głęboko zakorzeniony w myśleniu Lema. Owszem, dostępny jest nam swoiście behawiorystyczny model interpretowania zachowań kosmity, ale też na tym koniec. Niczego pewnego na jego temat nigdy się nie dowiemy.

Z marsjańskiego przybysza przenieśmy więc uwagę na ludzi: tu spostrzeżemy, iż debiutancka powieść nie tak wiele różni się od późniejszych utworów Lema. We wczesnych swych książkach lubił on wprowadzać w roli głównego bohatera kogoś młodego i nie w pełni zorientowanego w tajnikach świata, który przyszło mu zwiedzać. Oczyma takiego adepta oglądamy akcję Astronautów, Obłoku Magellana, pierwszych odcinków cyklu Pirxowskiego; taki jest także bohater Człowieka z Marsa. Pozostałe postacie to przede wszystkim profesjonaliści: lekarz, inżynier, fizyk itd. Tak samo będzie w Edenie, Głosie Pana, Fiasku, dość podobnie w Solaris czy Niezwyciężonym. Rzecz w tym, iż Lema interesuje człowiek jak gdyby określony wstępnie i zdeterminowany przez swój zawód, skłonny do takich lub innych poglądów lub zachowań z uwagi na odebrane wykształcenie i związany z nim sposób podejścia do problemów poznawczych, obcych istot, innych ludzi itd. W tak pomyślanej galerii postaci uprzywilejowane miejsce zajmują zazwyczaj lekarze: najsympatyczniejsi, najbardziej ludzcy spośród bohaterów Lenia. Trudno nie dostrzec tu ukłonu autora wobec własnej profesji. Przecież jednak psychologia postaci nie odgrywa w Człowieku z Marsa żadnej istotnej roli. Książka owa to przede wszystkim pierwsze u Lema studium Inności, próba przedstawienia istoty, po której ześlizgują się niejako narzędzia poznawcze, trudnej do ujęcia ziemskimi kategoriami. I choćby ta pierwsza przymiarka do późniejszych, nieporównanie dojrzalszych kreacji Obcych zdała się nam naiwna czy mało wyszukana, musimy pamiętać, że stanowi zaledwie próbę, wstęp do jednego z najważniejszych nurtów twórczości Lema. Problem Obcych i kontaktu z nimi jest u niego kluczową kwestią; tu osiągnął niewątpliwe mistrzostwo i zaliczany jest do klasyków gatunku science fiction.