— No dobrze, więc co on z nim zrobił?

— Nie wiem dokładnie, domyślam się tylko… na podstawie mojej wizji. Zmienił w nim coś i zabrał mu coś. Na to miejsce dał mu coś innego.

Byłem zupełnie otumaniony.

— Więc co mu zabrał i co dał — spytałem, przeciągając słowa. — I czy to była może dusza? Może ją na Marsa przekazał czy wysłał?

— Niepotrzebnie pan z takim przekąsem używa słowa „dusza” — powiedział cichutko profesor. — Nie, to nie była dusza. Ja panu tego powiedzieć nie mogę, drogi panie, bo to zahacza o to, czego mi powiedzieć nie wolno. Ale ja panu powiem tak: po pierwsze, więc on mnie nie złamał. W najgorszej, najcięższej chwili przypomniałem sobie, kim jestem i kogo kocham. Może to mnie uratowało? Bo trzeba mieć trochę wiary… jeśli nie w sobie, to za sobą… choć lepiej i w siebie, i w drugich, by móc czegoś dokonać. A po drugie, spróbuję panu, no nie wytłumaczyć, ale zbliżyć panu ten problem inżyniera Finka z innej strony. Pan wie, że można poruszać dowolnie mięśniami ciała, prawda?

— Naturalnie.

— No dobrze, a jak się to dzieje?

— Są różne teorie — odparłem — ale o ile ja wiem, to mechanizm woli jest nieznany.

— Panu, ale nie mnie, żeby było ściśle — powiedział profesor — i chwała Bogu, ale jak pan czasem leży spokojnie, to jeden czy drugi mięsień kurczy się jakby samowolnie, zadrga, a pan to może obserwować, czy tak?

— To mi się zdarzało — odparłem. — Myślę, że to się każdemu przytrafia.

— A kto w tym drugim wypadku działa?

— O, ja wiem — powiedziałem — może się jaki kwas mlekowy w mięśniu wytworzył, a może w korze mózgowej jakiś prąd skądś przybyły odpowiednie centrum zadrażnił…

Profesor kiwał głową i uśmiechał się.

— Widzę, że pan dobrze pamięta tę swoją medycynę, ale to nie jest takie proste… Jeżeli pan zna te różne teorie o działalności mózgu, to musi pan wiedzieć, że niektórzy uczeni właśnie w takich prądach i zadrażnieniach upatrują przyczyny działalności dowolnej?

— No tak, ale są i inni…

— Zostawmy innych, żeby się nie rozpraszać. A więc to, co jedni nazywają mechanizmem dowolnym, jak się okazuje, czasem działa nie bez, ale nawet wbrew naszej woli. Ja nie mówię, naturalnie, o przykurczach mięśni zmęczonych, wtedy sprawa jest jasna, ale o drganiu mięśnia całkowicie normalnego w spoczynku…

Więc to tak jest: jeżeli ten dowolnie poruszany mięsień to jakby symbol inżyniera Finka przed tym… przed nieszczęściem, to ten drugi, który pan sam obserwuje w akcji, dziwiąc się, że on się kurczy, pan czuje jego pracę, ale odbywa się ona całkowicie bez pańskiej intencji, to ten drugi, powiadam, to symbol Finka potem.

I patrząc w świetle na moją twarz, widocznie niezbyt mądrą:

— Panie McMoor, nie mogę panu więcej powiedzieć, bobym musiał powiedzieć wszystko… czego mi zrobić nie wolno.

Było już prawie jasno. Profesor zwrócił się do nas, mówiąc:

— Zanim pójdziemy do Burke’a, który czeka na nas z maszyną, musimy zrewidować ruiny. Jeżeli nawet, jak mam nadzieję, stożek jest zniszczony, to możliwe, że kula centralna ocalała. A to jest właśnie ów twór straszliwy… cóż bowiem winna materia?

— Profesorze — spytałem — czy pan sądzi, że kula sama, bez aparatu, ma zdolność odbudowy, taka bezsilna?

— Nie chciałbym mieć tak bezsilnego przeciwnika, nawet mając pod sobą całą armię Stanów Zjednoczonych — powiedział profesor. — A teraz nie pytajcie mnie, bo nic już więcej nie powiem.

Szliśmy po ciężkiej, mokrej trawie. Pierwszy przeszedłem przez obaloną podmuchem eksplozji bramę i począłem piąć się po gruzowisku. Straszliwa moc wybuchu pogięła najtęższe dźwigary profilowane z maszynowej stali, zmiażdżyła głowice motorów, rozkawałkowała jednolite bloki żelbetonu.

Nagle ujrzałem pod gruzem coś czarnego — przyskoczyłem blisko.

Była to jedna oderwana macka potwora.

— Nie dotykać!! — zawołał profesor. — Jego plazma jest śmiertelna, jego złość nie.

Szukałem dalej. Ujrzałem coś, jakby pogięty kołpak stożka, ale nie byłem pewny, czy to on naprawdę. Potem zawołał nas Frazer — wtłoczony między cegły wisiał strzęp marynarki Finka. Chodziliśmy po rumowisku, od którego wiało jeszcze chlorem pocisków gazowych. Wreszcie odezwał się profesor:

— To na nic. Każę zlać to kilkuset galonami benzyny i podpalić. Wtedy, jeśli jądro nawet żyło, zniszczeje.

I mały, czarny, zgarbiony, ruszył w kierunku bramy wyjściowej. Przeskakując z kamienia na kamień, szliśmy za nim po osypującym się gruzie.

Ruszyliśmy drogą w milczeniu, patrząc na okolicę. W niewielkiej odległości, po prawej, rozlewały się zielone nieprzezroczyste fale jeziora. Nareszcie za zakrętem ukazało się auto jako czarny punkt na szarej taśmie autostrady. W tej samej chwili wschodnie niebo zapłonęło czerwono i złoto i pierwszy snop promieni słonecznych, jak triumfalny salut świetlny, rozpękł się na błękitach. Leżące niskimi pasmami chmury rozbiegały się szybko, oświetlone kremowo i biało. Twarze muskał wiatr pachnący wodą z jeziora.

— I to on nam chciał zabrać to wszystko… — szeptał profesor. Czy dobrze go zrozumiałem? Nie śmiałem pytać. W milczeniu doszliśmy do czarnego ciężkiego buicka. Burke wyskoczył z maszyny i otworzył nam drzwiczki. Wsiedliśmy — drzwi trzasnęły — krótką chwilę mamrotał starter — fuknęło dymem. Wóz drgnął i ruszył w kierunku Nowego Jorku.

1994

Posłowie:

Golem z Marsa

Lata czterdzieste, Polska: fala uchodźców ze wschodu napływa tuż po wojnie do Krakowa, na Śląsk, na jeszcze nie całkiem przez Niemców opuszczone ziemie zachodnie. Jest wśród nich młody student medycyny ze Lwowa, Stanisław Lem. Rodzina jego osiada w Krakowie, on sam kontynuuje studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracuje w Seminarium Naukoznawczym u doktora Choynowskiego i sposobi się do ewentualnej kariery uczonego i publicysty. Prócz tego „bawi się piórem” — pewnie w dużej mierze dla chleba: pisuje opowiadania o tematyce wojennej i sensacyjnej z elementami naukowej fantastyki, zamieszcza w różnych pismach artykuły popularnonaukowe i nawet wiersze. Szczególnie miejsce publikacji utworów literackich i paraliterackich świadczy o tym, że swej pisarskiej działalności autor nie traktuje jeszcze do końca poważnie. Pisze dla periodyków popularnych: „Żołnierz Polski”, „Nowy Świat Przygód”, „Co tydzień powieść”, choć prace swe umieszcza także w „Tygodniku Powszechnym”.

Świeżo wyzwolona od Niemców Polska znajduje się na krawędzi, nie znając jeszcze swego późniejszego losu; funkcjonują jakieś resztki demokratycznych instytucji, resztki wolności słowa, brak ścisłych administracyjnych nakazów określających, co i jak należy pisać, gdzie umieszczać akcję utworu i jaki nadawać jej wydźwięk.

Te pierwsze, nigdy po polsku nie wznawiane próby literackie Lema sprawiają na pierwszy rzut oka wrażenie pisarstwa czysto komercyjnego, tworzonego na zamówienie — w celu zaspokojenia zainteresowań czytelnika popularnego. Ale, jak często się zdarza w przypadku autorów wybitnych, owe juvenilia zapowiadają w zalążku późniejsze, pisane już bez taryfy ulgowej książki, są jakby pierwszą próbą chwycenia się za bary z poważną problematyką. Różnorodne więc składniki przetapiają się w tej retorcie i nie sposób zdecydować, co w niej pochodzi z pisarskiej duszy, co z wypróbowywanej przez młodego adepta pisarskiej konwencji, co wreszcie z nastroju epoki czy z zamówienia odbiorców. Właśnie wśród tych prób pisarskich znajduje się Człowiek z Marsa — cała powieść: pierwsze Lema dzieło science fiction, odnotowywane przez bibliografie twórczości, nigdy jednak (poza pirackimi wydaniami fan–clubów SF o znikomym nakładzie) w Polsce nie wznawiane. Trudno dziś zrozumieć, dlaczego nikt nie drukował tej książki. Może dlatego, że była naprawdę niezwykle trudno dostępna: utwór ukazał się w roku 1946, w czasopiśmie „Nowy Świat Przygód”, a ono samo — owoc względnego liberalizmu polityki wydawniczej wczesnych lat powojennych — zostało w epoce stalinowskiej do tego stopnia skutecznie usunięte z rynku, że nawet Biblioteka Jagiellońska nie posiada żadnego egzemplarza. Sam autor nie przywiązywał wagi do swych juveniliów, a krytyka i wydawcy nie starali się zbyt usilnie o zezwolenie na druk, lekceważąc być może utwór wcześniejszy od Astronautów czy Sezamu — tak jeszcze literacko nierównych i zepsutych przez polityczno — naukowy dydaktyzm. Tymczasem debiutancka powieść napisana jest nader potoczyście i sprawnie, utrzymuje czytelnika w ciągłym napięciu, a szczegóły „techniczne” podaje z umiarem i nienatrętnie. Pozostaje sprawa literackiej wartości dzieła — i tu rodzi się kolejna trudność: w pisarstwie Lema ceni się najwyżej łamanie konwencji i prowokację intelektualną. W przypadku Człowieka z Marsa mamy do czynienia z utworem napisanym podług wyrazistych recept, ukrywającym dość głęboko to, co w nim rzeczywiście oryginalne. Powieść zatem trudno przypasować do całości Lemowego pisarstwa, nie skleja się ona dobrze ze znaną dotąd jego chronologią. Było bowiem tak, jak gdyby stalinizm narzucił twórcy pewne najzupełniej sztuczne warsztatowe problemy (wymóg dydaktyzmu, politycznej prawomyślności), psujące następny po Człowieku oraz Szpitalu Przemienienia rozdział jego pisarstwa i właściwie odcinające jego fazę dojrzałą od pierwotnych korzeni. Człowiek z Marsa, widziany spoza późniejszych Astronautów i Obłoku Magellana jawił się czymś nieuchronnie skażonym i został odrzucony bez czytania.