— I odpowiadać na pytanie o dzień tygodnia, że jest piątek, w środę… Czy tak?

Na słowa te, wypowiedziane po raz pierwszy przez wysokiego, chudego mężczyznę w binoklach, zwróciłem się ku niemu i zarazem zauważyłem, że drzwi były zamknięte. W ich framudze stał kierowca auta o twarzy masywnej, kamiennej, bez wyrazu i zapełniał sobą całe wyjście w sposób dokładny, ale dla mnie zgoła niepożądany. Zrozumiałem, że mi nie wierzą.

— Panowie — zacząłem — jest to głupi zbieg okoliczności… Proszę, dajcie mi odejść… Nic przecież nie wiem, nic nie rozumiem, nie wiem nawet, gdzie się obecnie znajduję.

— Pan się, zdaje, nie orientuje — powiedział powoli mężczyzna o błyszczącej, bladej twarzy. — Pan nie może stąd odejść.

— Teraz nie? A kiedy?

— Nigdy.

Kiedy to słowo padło, jakby coś zelżało. Wszystko było już teraz jasne — tamci czterej powoli, nie spiesząc się, siedli, zapalali papierosy nad małą lampką oliwną, a ja patrzyłem. Patrzyłem ze szczególną zachłannością na ich ruchy, na oświetlony jaskrawo pokój, na twarz stojącego przede mną człowieka, który wydawał na mnie wyrok. Powinienem chyba coś mówić? — myślałem — prosić, przekonywać, szczegółowo tłumaczyć? Objaśniać? Ale kiedy spojrzałem w te oczy wyblakłoniebieskie, jakby dalekie, zrozumiałem, że każde słowo jest zbyteczne.

— Nie rozumiem nic — powiedziałem, prostując się. Byłem zmęczony i głodny. — Nie wiem, za co mam zginąć. Ani po co. Ale nawet ludożercy karmią swoje ofiary… Proszę, ja jestem głodny. — Po czym przystąpiłem do stołu, wyjąłem z kasety papierosa i zapaliłem nad płomieniem lampki.

W tej chwili zauważyłem, że mężczyźni spojrzeli na siebie, potem — nad moją głową — na tego, który ze mną mówił, jakby na ich przywódcę, i znowu zamarli w bezruchu. Prezes spojrzał na mnie. Wytrzymałem ten wzrok obojętnie. Drzwi były zamknięte masą cielska, które zatykało dostęp do klamki, szacowałem je na dwieście funtów — byłem niewyspany, zmęczony, głodny — walka była daremna.

— Proszę dać mu jeść — powiedział blady mężczyzna — i zaopiekować się nim. Ale dobrze!

To słowo skurczyło potężne plecy kierowcy. W milczeniu otworzył drzwi i dał mi znak.

— Dobrej nocy, panowie — powiedziałem i skierowałem się za nim.

Drzwi trzasnęły, wszedłem w półmrok korytarza.

W tej chwili chwyciły mnie za ręce dwie silne dłonie, rozległ się trzask i poczułem na przegubach zimne żelazo kajdanek.

— Tak się obchodzicie z gośćmi? — spytałem, nie podnosząc głosu.

Szofer i jego niewidoczny w mroku pomocnik, który mnie skuł, nie wydawali się rozmowni. Jeden z nich dokładnie obmacał mi kieszenie, i nie znalazłszy w nich nic podejrzanego, popchnął mnie lekko.

Zrozumiałem to jako zaproszenie na kolację. Szliśmy w egipskich ciemnościach dobrą minutę, nagle mój przewodnik stanął tak szybko, że omal nie wpadłem na wyrosłą znienacka, niewidzialną dotąd ścianę. Rozległ się głuchy szczęk i otwarły się drzwi — prostokąt światła.

Nowe to lokum było podobne do skarbca bankowego, albo raczej do wyobrażenia o skarbcu, jakie mają pilni czytelnicy powieści kryminalnych. Ogromne stalowe drzwi zatrzasnęły się za mną i moim przewodnikiem, zapadając potężnymi pazurami rygli w otwory framugi. Pokój był jaskrawo oświetlony nie osłoniętą, silną żarówką. Ściany tworzyły regularne szeregi stalowych drzwiczek o masywnych rękojeściach i licznych zamkach. Jedynymi sprzętami były stojące na betonowej podłodze dwa niziutkie krzesła, trójnożny taboret i mały stolik. Dziwnym było, że wszystkie przedmioty są ze stali. Zauważyłem to, dopiero gdy szofer przysunął mi nogą taboret: wydał on charakterystyczny dźwięk.

Siadłem, szofer podszedł do stolika, podniósł blat i wyjął z tak odkrytej szuflady kilka puszek konserw i długi biały chleb. Potem wyjął z kieszeni potężny scyzoryk, wyszukał odpowiednie ostrze, otworzył jedną puszkę, potem tymże scyzorykiem ukroił chleba, wreszcie począł znowu szukać po kieszeniach, aż wydostał na światło kluczyk do moich kajdanek — właśnie wtedy, gdy myślałem, że będzie mnie karmił skrępowanego. Potem usiadł naprzeciw mnie, wpatrując się w moją dość jednostajną czynność. Kontemplacja trwała dopóty, aż się puszka opróżniła. Obejrzałem następną — były to homary (bardzo lubię homary) — i wyciągnąłem rękę: scyzoryk. Szofer rozciągnął nieco swą brązową masywną twarz, co miało być uśmiechem, kiwnął przecząco głową, wyjął scyzoryk i sam otworzył puszkę. Boi się mnie! — pomyślałem z zadowoleniem, gdyż ważył na pewno dwa razy więcej ode mnie. Kiedy puszka była pusta i osuszona skórką od chleba, spytałem:

— Prohibicja?

Szofer znowu rozciągnął usta, teraz nieco szerzej, podniósł blat stolika i wyjął flaszkę doskonałego koniaku. Sądziłem, że przypije do mnie, ale on tylko ją odkorkował i postawił przede mną kubek od jaj, którym jednak pogardziłem. Obfita porcja koniaku rozjaśniła mi maszynerię mózgową: wydawało mi się, że znalazłem się w nader wesołym położeniu i chciałem właśnie spytać o jakieś możliwości spania w tym kiepskim hotelu, gdy nad moją głową rozległo się niskie, krótkie buczenie, które powtórzyło się trzy razy. Szofer drgnął lekko, wyjął kajdanki i powiedział:

— Pójdziemy.

Zawahałem się — on cofnął się o krok i dotknął kieszeni spodni, która była podejrzanie wypchana.

— Nec Hercules — powiedziałem głośno, uśmiechnąłem się i podałem ręce. On też się uśmiechnął, choć trochę krzywo, otworzył drzwi i wpadliśmy w panującą po ich drugiej stronie czarną zupę.

Teraz szliśmy gdzie indziej, gdyż w pewnej chwili ujął mnie za ramię i szarpnął. Bardzo się to przydało, inaczej rozciągnąłbym się jak długi na schodach. Szliśmy nimi do góry, ujrzałem niebawem bladoniebieskawe światło, które stawało się coraz silniejsze, aż wstąpiliśmy przez podest na szeroki korytarz bez żadnych okien, o ścianach oświetlonych wpuszczonymi w mur kwadratowymi matowymi lampami. Korytarz kończył się drzwiami, tak dużymi jak cała zamykająca go ściana. Gdy doszliśmy tych drzwi, szofer popchnął mnie naprzód — same się otworzyły i same za nami (czy też za mną) zamknęły.

Znalazłem się jakby w olbrzymiej bibliotece — takie było moje pierwsze wrażenie. Ściany pod sufit wypełniały półki pełne książek. Pod nimi stały drabinki, stoliki z lampami, fotele, w środku — mały okrągły stół, przy którym siedzieli znani mi już mężczyźni. Jeden z nich, ten, który tylko raz się do mnie odezwał, wysoki i szczupły, o siwych skroniach, błysnął ku mnie szkłami binokli. Podszedłem bliżej.

— Mówiliśmy właśnie o panu — powiedział wreszcie) ten człowiek powoli i dość cicho. Mówił tak, jakby był bardzo zmęczony Ukłoniłem się lekko i czekałem. — Chcemy panu wierzyć… Badanie wykazało, że według wszelkiego prawdopodobieństwa mówił pan prawdę…

Spojrzałem na niego zdumiony. Jakie badanie? Czy kolacja z milczącym szoferem miała je stanowić? Musiałem je w takim razie uznać za nader niedokładne. On zdawał się nie zwracać uwagi na moje zdziwienie.

— Dostał się pan mimo swojej woli w pewne… w bardzo złożone okoliczności. — Widać było, że się zastanawia nad każdym słowem. — Jedno musi pan wiedzieć: takim, jakim pan był dotąd, wyjść pan stąd nie może.

Przyszła mi do głowy błyskawiczna myśl, że to jest centrala jakiegoś wspaniale zorganizowanego gangu — a może politycznej szajki — faszystów lub coś w tym rodzaju? Ale po co te książki?

— Albo pan wcale nie wyjdzie, albo… — zatrzymał się. Patrzyli na mnie niby spokojnie, ale czułem naprężenie.

— Albo? — spytałem. I zwracając się do tego, który już przy mnie zapalał papierosa: — Przepraszam, czy mogę pana prosić? Jak pan widzi, nie mogę posługiwać się rękoma, a chętnie bym zapalił.

Ten powoli (wszystko robili powoli — było to śmieszne, ale czasem i straszne — zupełnie jakby grali jakąś rolę na scenie) włożył mi papierosa w usta i podał ogień. Inni tymczasem wymienili ze sobą spojrzenia — po raz drugi.

— Albo pan będzie nasz… — dokończył mężczyzna w binoklach. — I zdaje mi się, że tak właśnie będzie, sądząc po pozorach.