— Słowo, profesorze! — zawołałem i biegłem już do podestu. Widziałem w ciemności, jak słaby odblask latarki inżyniera krąży po kondygnacji schodów coraz wyżej i wyżej. Potem rozległy się jego kroki na poziomie drugiego piętra — usłyszałem, jak lekko rozwarły się drzwi małej montażowej — potem zaległa cisza.
Puls walił mi w skroniach, mięśnie napięły się, stałem w atramentowej ciemności i liczyłem: 45, 46, 47, 48, 49, 50… nagle huknął strzał. Drgnąłem, skoczyłem ku schodom, ale przeklęte słowo wstrzymało mnie. Drugi strzał i trzeci. I nagle po raz pierwszy i ostatni w życiu włosy zjeżyły mi się na głowie. Rozległ się wrzask straszliwej trwogi, wrzask obłąkanego strachem człowieka. Głośny, szybki tupot nóg — strzał zagrzmiał nad samą klatką schodową — i ostry, rozdzierający wrzask, który potęgował się coraz bardziej — uczułem nagle dmuchnięcie powietrza i jakaś ciemna masa uderzyła może o metr przede mną o beton platformy.
Uczułem, że coś mokrego i ciepłego bryznęło mi na twarz. Skoczyłem naprzód — trysnął snop światła z latarki.
W żółtym kole światła ukazało się zmiażdżone upadkiem z drugiego piętra, straszliwie połamane, z głową wbitą w ramiona, ciało inżyniera Lindsaya. Poznałem go po spodniach, a kiedy chwyciłem za ubranie i przewróciłem na wznak, odskoczyłem z okrzykiem zgrozy. Oczy miał wytrzeszczone, z szeroko otwartych ust sterczał język, który odgryzł sobie spadając, i krwawą pianą zalewał twarz. Usłyszałem kroki — był to profesor.
— Obawiałem się — szepnął za mną cichutko, jakby do siebie. — Obawiałem się tego.
— Profesorze, co to jest, Marsjanin oszalał?! Profesor patrzył na mnie długo.
— Mój drogi chłopcze — powiedział wreszcie ze straszliwym smutkiem — to nie przed Marsjaninem uciekał Lindsay tak, że stracił orientację i spadł z dwu pięter… to nie Marsjanin połamał żebra doktorowi…
— A kto? — spytałem, czując, jak mi serce zamiera.
— To inżynier Fink — powiedział profesor, obrócił się i poszedł w ciemność. Ruszyłem za nim. W hali profesor objaśnił Frazera i Gedevaniego o tym, co zaszło.
— Fink! Nie może być, chyba oszalał?
— Nie, on nie oszalał… jeśli brać po ludzku. Moi drodzy chłopcy, nie gniewajcie się, że tak do was mówię, Fink już nie jest człowiekiem. Proszę, zakładamy kapsle wybuchowe, prócz tego dołączymy miny gazowe, niech wszystko pójdzie w strzępy, tak być musi.
— Rezygnujemy więc, profesorze?
— Nie myśl pan, że przez utratę towarzyszy. Nie. Tylko dlatego, że znam już tę istotę na drugim piętrze. Ona i jej podobne nie powinny istnieć. Nie trzeba nam ich mądrości ani wiedzy, ani tej straszliwej, chłodnej doskonałości.
— Profesorze, nie rozumiem pana.
— Nie czas teraz, McMoor. Proszę zakładać kable.
Pod kierownictwem Frazera założyliśmy sieć dodatkowych zapalników do wszystkich pocisków gazowych i kruszących, po czym wyszliśmy z sali, ciągnąc za sobą drut zapłonowy z rozwijającej się roli kabla telefonicznego.
Wyszliśmy przez frontową bramę — czekałem na stopniach z rolką, gdy Gedevani pobiegł do budynku służbowego po szofera. Był to pierwszy rozkaz, który wykonał z ogromną ochotą i szybkością. Już za minutę zajechał czarny, znany mi buick, który miał nas odwieźć do miasta.
— Burke! — rzekł profesor. — Podjedzie pan do końca jeziora, jakie pół kilometra stąd, i zaczeka na nas.
Szofer, który zdawał się niczemu nie dziwić, włączył starter. Motor zamruczał i po chwili tylne czerwone światełko limuzyny znikło w mroku nocy.
Było dość chłodno i wilgotno. Profesor szedł pierwszy, a my trzej za nim, przy czym ja niosłem bęben, z którego odwijał się kabel.
Kiedy odeszliśmy jakieś trzysta metrów w bok, polami, kabel się skończył. Wobec tego ułożyliśmy się w suchej bruździe międzypolnej, ja zaświeciłem latarkę, a Frazer załączył końce drutów do specjalnego klucza o szerokiej rękojeści i bez słowa, w milczeniu podał go profesorowi. Spojrzałem w stronę domu. Był cały tak ciemny, że niemal niewidoczny, tylko dach z garbem kopułki odcinał się od jaśniejszego nieba. Na drugim piętrze, w skrzydle, widniały trzy okna słabo oświetlone. Na myśl, że jest tam Areanthrop i Fink — jakiś nieznany, straszny inżynier Fink, który nie oszalał, ale zabijał swoich przyjaciół — dreszcz poczułem na grzbiecie. Profesor kazał nam przycisnąć głowy do dna rowu i zacisnął rękojeść.
Wielki czerwony błysk ukazał się w ciemności. Rozległ się grzmiący, głuchy wybuch, po którym szły łomoczącymi seriami inne, trzask wiązań, hurkot i grzechot spadających maszyn, w językach płomieni eksplozji — grzmot kruszących się i padających mrocznymi skibami ścian. Gruzy sypały się, hurkotały, aż z wielkiego pięknego bloku utworzyło się kolosalne, wciąż jeszcze dymiące i łyskające płomykami osypisko.
Zapadła cisza. Tylko drobne krople dżdżu sypały się z cichym cykaniem na trawę, a na rumowisko z daleka osypywał się miałki gruz.
Profesor powoli wstawał.
— Przyjaciele, skończyliśmy naszą pracę — powiedział. — Jakiż smutny to koniec! Trzech wybitnych uczonych przypłaciło ją życiem. Czy dowiedzieliśmy się czegoś? Tak, jednej, jak mi się zdaje, prawdy. Planety są sobie obce. Nie tak obcy są sobie dwaj ludzie: jeden z płomiennej Australii, drugi z lodów bieguna. Nie tak obcy są sobie człowiek i zwierzę, ryba i owad. Łączy ich coś i spaja. Pod jednym niebem wyrośli. Jednym powietrzem oddychają. Jedno słońce ich grzeje. Wspólne prawdy? Tak, są prawdy. Ale każdy ma swoje, dobre tylko dla niego. Tu nie chodzi, moi drodzy, o cenę odkrycia. Idzie o jego sens wyższy. Czegóż jeszcze dowiedzieliśmy się? Czy wydarliśmy mu tajemnicę przemiany materii? Nie. Czy może coś takiego, co nam o nas samych jakieś rzeczy nowe powiedzieć może? Jakąś nową prawdę? Niestety, tak. Ja ją poznałem. I na cóż mi ona, ta prawda. Moi przyjaciele, zmieniłem zdanie: ja wam nie powiem nic. I nie ciekawość, nieszczęśliwa ludzka ciekawość, niech was gnębi, ale wdzięczność dla mnie. Że właśnie nie powiedziałem i nie powiem. Bo ten Marsjanin to był straszliwy twór. Widział, że ja wśród was dowodzę, że jestem najsilniejszy. I pomyślał: żeby go zniszczyć, dość mi zachcieć. I cóż z tego mieć będę? Nic! Ja go złamię. Ja mu oczy otworzę na to, czego on nawet w snach nie podejrzewa. I tak też zrobił. Przyjaciele moi, chcę wierzyć, że Mars już nigdy nie będzie się kusił o zawładnięcie Ziemią. Lęgły się tam i lęgły w plazmie, opancerzonej stalą, myśli, którym obce było wszelkie odczucie: wprawdzie obce im były nienawiść i smutek, złość, gniew, wściekłość, ale także i dobroć, przyjaźń, radość i miłość. A cóż człowieka w nauce i do nauki, do poznania pociąga, jeśli nie miłość, miłość prawdy? Czy może coś człowiek bez miłości?
Ziemskimi słowami mówił apostoł Paweł: „Gdybym językami ludzkimi i anielskimi mówił, a miłości bym nie miał, byłbym jako miedź brzęcząca i jako cymbał brzmiący”. Tak, to są słowa ludzkie. I jestem z tego dumny. Przyjaciele, nam potrzeba zapomnieć. Nie można wytłumaczyć ludziom tego, co wyście przeżyli, jakże ośmieliłbym się ja, którego wystawił na najcięższą próbę przybysz z obcych światów?
Profesor zamilkł. Ubrania nasze nasiąkły deszczem. Wilgotny wiatr przynosił woń spalenizny. Na wschodzie niebo zaczęło szarzeć.
— Profesorze Widdletton — powiedziałem — jeżeli pan nie chce nam powiedzieć, jaką straszliwą rzecz pokazał panu ten stwór z Marsa na swojej planecie, powiedz pan, proszę, jedno: czy on pana tym pokonał? I, na miłość boską, co się stało z Finkiem?
— Czy on mnie pokonał… — powiedział cicho profesor. — Te dwa pytania się wiążą, wiążą tak ściśle, jak pan nawet nie podejrzewasz. Otóż on właśnie pokonał inżyniera Finka. To nie Fink pod hipnozą, Fink w stanie kataleptycznym, Fink — szaleniec działał… To był tylko zewnętrznie Fink… nie nasz przyjaciel, ale coś, co miało jego ciało, jego nogi i ręce, co nosiło jego ubranie i co nie było inżynierem Finkiem.
— Co pan mówi — zawołałem osłupiały — co to znaczy?…
— Tak, tak, dziwi się pan…